Czekałem na jej dzień ślubu, by się pożegnać: Historia Borysa i Ani
– Borys, jesteś? – głos Ani rozbrzmiał w pustym mieszkaniu, a ja poczułem znajome ukłucie w sercu. Stałem w kuchni, oparty o blat, z kubkiem zimnej już kawy. Słyszałem jej kroki, lekkie i szybkie, jakby niosła ze sobą cały świat. Zawsze tak było – ona była światłem, a ja cieniem. Przez ponad dziesięć lat byłem przy niej: gdy kończyła liceum, gdy płakała po pierwszym złamanym sercu, gdy wprowadzała się do swojego pierwszego mieszkania na Pradze. Byłem jej powiernikiem, obrońcą, najlepszym przyjacielem. Ale nigdy nie byłem tym, którego wybrała.
Pamiętam dzień, kiedy poznałem Anię. Byliśmy jeszcze dzieciakami – ona miała dwa warkocze i wiecznie brudne kolana, ja próbowałem zaimponować jej jazdą na rowerze bez trzymanki. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni. Rodzice śmiali się, że jesteśmy jak rodzeństwo, ale ja wiedziałem, że to coś więcej. Z czasem uczucie rosło we mnie jak drzewo – powoli, niepostrzeżenie, aż w końcu zrozumiałem, że kocham ją bardziej niż kogokolwiek na świecie.
Ale Ania zawsze widziała we mnie tylko przyjaciela. Opowiadała mi o swoich randkach, o chłopakach, którzy ją zawodzili. Przytulała się do mnie po nocach spędzonych na płaczu i mówiła: „Borys, dobrze, że jesteś”. A ja byłem. Zawsze. Nawet wtedy, gdy bolało najbardziej.
Dziś jest jej dzień ślubu. Siedzę na ławce przed kościołem św. Floriana na Pradze i patrzę na tłum gości. Ania wygląda jak z bajki – biała suknia, rozpuszczone włosy, uśmiech szeroki jak Wisła. Obok niej stoi Tomek – facet z banku, którego poznała dwa lata temu. Dobry człowiek. Stabilny. Taki, jakiego zawsze chciała.
– Borys! – podbiega do mnie Marta, jej młodsza siostra. – Chodź, Ania pyta o ciebie.
Wchodzę do zakrystii. Ania siedzi na krześle i poprawia welon. Jej oczy są pełne łez.
– Boję się – szepcze.
– Wszystko będzie dobrze – odpowiadam automatycznie.
– Gdyby nie ty… nie wiem, co bym zrobiła przez te wszystkie lata.
Chciałbym jej powiedzieć prawdę. Że kocham ją od zawsze. Że boli mnie każdy dzień bez niej. Ale nie mogę. To jej dzień. Nie mogę być egoistą.
– Zawsze będę przy tobie – mówię tylko.
Patrzy na mnie długo. W jej oczach widzę coś więcej niż wdzięczność – może cień żalu? Ale zaraz pojawia się Tomek i wszystko wraca do normy.
Ceremonia mija jak we śnie. Siedzę w ostatniej ławce i patrzę, jak Ania składa przysięgę komuś innemu. Każde słowo wbija się we mnie jak nóż. Po wszystkim podchodzę do niej z kwiatami.
– Gratuluję – mówię cicho.
Przytula mnie mocno.
– Nie znikaj – prosi.
Ale wiem, że muszę odejść. Dla niej i dla siebie.
Wychodzę z kościoła i idę przed siebie ulicami Warszawy. Mijam ludzi śmiejących się, zakochanych, szczęśliwych. Czuję się niewidzialny. Przez tyle lat byłem cieniem Ani – jej wsparciem, powiernikiem sekretów, kimś więcej niż przyjacielem… ale nigdy nie tym jedynym.
Wieczorem siedzę na moim balkonie i patrzę na światła miasta. Telefon milczy. Wiem, że Ania zaczyna nowe życie i nie ma już dla mnie miejsca w jej świecie.
Przypominam sobie wszystkie nasze wspólne chwile: pierwszą wspólną wagary nad Wisłą, nocne rozmowy o marzeniach i strachach, śmiech do łez podczas oglądania głupich komedii… Wszystko to już przeszłość.
Mama dzwoni późno:
– Synku, wszystko w porządku?
– Tak, mamo – kłamię.
– Może czas pomyśleć o sobie?
Nie wiem, czy potrafię.
Następnego dnia pakuję kilka rzeczy do plecaka i wyjeżdżam do Gdańska. Potrzebuję oddechu od Warszawy, od wspomnień. Spaceruję po plaży i próbuję poukładać myśli.
Wieczorem dostaję SMS-a od Ani: „Dziękuję za wszystko. Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam”.
Nie odpisuję. Muszę nauczyć się żyć bez niej.
Czasami zastanawiam się: czy gdybym powiedział jej wcześniej o swoich uczuciach, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można być szczęśliwym tylko jako cień czyjegoś życia? A może prawdziwa odwaga to pozwolić komuś odejść?
Może kiedyś znajdę odpowiedź…