„Nie jestem twoją służącą!” — Jak po dwudziestu latach małżeństwa zgubiłam siebie i odnalazłam na nowo
„Co ty właściwie dzisiaj zrobiłaś, oprócz siedzenia w domu?” — te słowa rozbrzmiały w mojej głowie jak wystrzał. Stałam w kuchni, z rękami mokrymi od zmywania naczyń, a za oknem szalała ulewa. Andrzej patrzył na mnie z tym swoim zmęczonym, lekko pogardliwym wzrokiem. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. W środku coś się we mnie złamało.
— Naprawdę tak myślisz? — zapytałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Że nic nie robię?
On tylko wzruszył ramionami i poszedł do salonu, zostawiając mnie samą z dźwiękiem kapiącej wody i własnym upokorzeniem. Zawsze byłam tą „ogarniaczką” — dom, dzieci, obiady, pranie, zakupy. Zawsze wszystko na czas, zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa pomóc. A jednak dla niego byłam niewidzialna.
Pamiętam, jak dwadzieścia lat temu ślubowaliśmy sobie miłość i wsparcie. Byłam wtedy pełna marzeń — chciałam skończyć studia pedagogiczne, pracować z dziećmi, podróżować. Ale potem pojawiła się Zosia, potem Tomek. Andrzej dostał awans w banku i coraz częściej wracał późno do domu. Ja zostawałam z dziećmi, bo przecież „kto lepiej się nimi zajmie niż matka?”.
Z czasem przestałam mieć czas dla siebie. Moje przyjaciółki rozjechały się po świecie albo pochłonęły je własne rodziny. Ja zostałam w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, zamknięta w rutynie: śniadania, szkoła, zakupy, obiad, pranie, lekcje z dziećmi, kolacja. Andrzej coraz częściej wyjeżdżał służbowo. Czasem wracał z prezentami dla dzieci, dla mnie — nigdy.
Pewnego dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami i włosami związanymi w niedbały kok. Gdzie podziała się ta Małgorzata sprzed lat? Ta, która śmiała się do łez na koncertach Perfectu i marzyła o własnej kawiarni?
Najgorsze przyszło później. Zosia zaczęła dorastać i coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Tomek miał swoje gry komputerowe. Andrzej był nieobecny nawet wtedy, gdy siedział obok mnie na kanapie. Czułam się jak duch we własnym domu.
Pewnego wieczoru podsłuchałam rozmowę Andrzeja przez telefon:
— Nie mogę teraz rozmawiać… Tak, ona jest w domu… Wiesz przecież, jak to jest…
Serce mi zamarło. Przez kolejne dni obserwowałam go uważniej: ukradkowe SMS-y, nagłe wyjścia „po papierosy”, zapach damskich perfum na jego koszuli. Nie chciałam wierzyć w to, co podpowiadała mi intuicja.
W końcu zebrałam się na odwagę.
— Andrzej… Czy ty masz kogoś? — zapytałam pewnego wieczoru.
Zamarł na chwilę, po czym odwrócił wzrok.
— Małgosia… To nie tak… Po prostu… Potrzebowałem rozmowy…
Nie musiał mówić więcej. Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez kilka dni chodziłam jak otępiała. Dzieci zauważyły zmianę — Zosia przytuliła mnie bez słowa, Tomek zapytał: „Mamo, wszystko dobrze?”.
Nie wiedziałam, co robić. Przez lata byłam dla wszystkich podporą — a teraz sama nie miałam się na kim oprzeć.
Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego wieczoru siadałam przy kuchennym stole i przelewałam na papier swoje żale, lęki i marzenia. Z czasem zaczęłam wychodzić na długie spacery po parku. Poznałam tam panią Halinę — starszą sąsiadkę z bloku obok. Zaczęłyśmy rozmawiać o życiu, o dzieciach, o samotności.
— Małgosiu — powiedziała kiedyś Halina — nie możesz żyć tylko dla innych. Musisz znaleźć coś dla siebie.
Te słowa zapadły mi w pamięć. Postanowiłam zapisać się na kurs florystyki w pobliskim domu kultury. Początkowo Andrzej kręcił nosem:
— Po co ci to? Kwiaty? Przecież masz dom na głowie!
Ale ja już nie chciałam słuchać jego wymówek. Po raz pierwszy od lat poczułam ekscytację — nowe znajomości, nowe umiejętności. Zaczęłam robić bukiety dla sąsiadek i znajomych. Nawet Zosia zaczęła mi pomagać.
W międzyczasie Andrzej coraz częściej znikał z domu. W końcu powiedział:
— Muszę się wyprowadzić na jakiś czas.
Nie płakałam. Było mi lżej niż myślałam.
Dzieci początkowo były zagubione, ale powoli zaczęliśmy budować nową codzienność. Zosia otworzyła się przede mną jak nigdy wcześniej; Tomek zaczął opowiadać o swoich problemach w szkole.
Po kilku miesiącach dostałam propozycję pracy w kwiaciarni pani Haliny. Bałam się — czy dam radę pogodzić to z domem? Ale podjęłam wyzwanie.
Dziś mija rok od tamtego deszczowego wieczoru. Mam własny świat — mały, ale mój. Mam przyjaciółki, pasję i poczucie wartości. Andrzej czasem dzwoni — pyta o dzieci, czasem o mnie. Nie wiem jeszcze, co będzie dalej z naszym małżeństwem.
Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie wmówić, że jestem nikim.
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: ile kobiet jeszcze czeka na swoje przebudzenie? Czy naprawdę musimy czekać aż do bólu, żeby zacząć żyć dla siebie?