Gdy rodzina staje się obca: Historia Ani i Marka
— Aniu, dzwonił Jarek — Marek wszedł do kuchni, opierając się ciężko o framugę drzwi. — W sobotę chce przyjechać z Ewą. Tylko we dwoje. Mówi, że musi porozmawiać.
Zamarłam z nożem w ręce, krojąc cebulę do zupy. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. — No jasne, porozmawiać… — prychnęłam, czując jak w gardle rośnie mi gula. — Chodzi o tę działkę, nie mam wątpliwości. Przygotuj się, będzie „rodzinnie sprawiedliwy” podział.
Minęły nieco ponad dwa miesiące od pogrzebu mamy. Dom był jeszcze pełen jej zapachu, a ja wciąż łapałam się na tym, że nasłuchuję jej kroków na schodach. Ale życie nie czekało na żałobę. Jarek, mój młodszy brat, już po tygodniu zaczął dzwonić w sprawie spadku. Najpierw delikatnie, potem coraz bardziej natarczywie. Wiedziałam, że chodzi mu głównie o działkę pod miastem — tę samą, którą mama chciała zostawić mnie, bo „ty zawsze tu byłaś, Aniu, ty się wszystkim opiekowałaś”.
Marek spojrzał na mnie z troską, ale i z rezygnacją. — Może spróbujemy spokojnie…
— Spokojnie? — przerwałam mu ostro. — On już wszystko zaplanował. Zobaczysz, Ewa będzie udawać miłą, a potem rzuci jakieś „uczciwe” rozwiązanie. Jakbyśmy byli obcymi ludźmi.
W sobotę od rana bolał mnie brzuch ze stresu. Przestawiałam talerze na stole, poprawiałam obrus, choć wiedziałam, że to bez sensu. Gdy usłyszałam dzwonek do drzwi, serce zaczęło mi walić jak oszalałe.
Jarek wszedł pierwszy, za nim Ewa — uśmiechnięta, z perfekcyjnie ułożonymi włosami i torbą z ciastem. Uściskali się z Markiem, a ja poczułam się jak intruz we własnym domu.
— Aniu, jak się trzymasz? — zapytała Ewa słodkim głosem.
— Dziękuję, jakoś… — odpowiedziałam sztywno.
Usiedliśmy przy stole. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, przerywana tylko stukotem filiżanek.
— Słuchajcie… — zaczął Jarek, patrząc na mnie z udawaną troską. — Wiem, że to trudny czas dla wszystkich. Ale musimy ustalić sprawy spadkowe. Chodzi głównie o działkę pod miastem.
— Mama powiedziała wyraźnie… — zaczęłam.
— Mama powiedziała różne rzeczy — przerwał mi Jarek. — Ale testamentu nie zostawiła. A my z Ewą też mamy plany. Chcemy się budować.
— Ty nawet nie przyjeżdżałeś do niej przez ostatnie lata! — wybuchłam nagle. — Wszystko było na mojej głowie: szpital, lekarze, zakupy…
Ewa spojrzała na mnie chłodno. — Aniu, rozumiemy twoje emocje. Ale przecież jesteśmy rodziną. Powinniśmy podzielić wszystko po równo.
Marek próbował łagodzić sytuację: — Może znajdziemy kompromis…
Ale ja już nie słuchałam. W głowie dudniły mi słowa mamy: „Rodzina to największy skarb”. Czyżby? W tej chwili czułam tylko gorycz i żal.
Rozmowa zamieniła się w kłótnię. Jarek zarzucał mi egoizm i chciwość; ja wytykałam mu brak zaangażowania przez lata. Ewa wtrącała się co chwilę, powtarzając frazesy o „sprawiedliwości”. W końcu Marek wstał od stołu i wyszedł do ogrodu.
Zostaliśmy sami w kuchni. Patrzyłam na brata i jego żonę jak na obcych ludzi.
— Jeśli chcesz wojny, będziesz ją miała — powiedział Jarek cicho.
Po ich wyjściu długo siedziałam w milczeniu. Marek wrócił i objął mnie ramieniem.
— Nie pozwolę im cię skrzywdzić — szepnął.
Ale ja już wiedziałam, że coś się skończyło. Że rodzina może stać się obca szybciej niż myślałam.
Przez kolejne tygodnie trwała batalia o działkę: pisma od prawników, telefony pełne wyrzutów i oskarżeń. Każda rozmowa z Jarkiem była jak walka na noże. Nagle przypomniały mi się wszystkie nasze dziecięce kłótnie: o zabawki, o uwagę rodziców… Czy wtedy też byliśmy dla siebie obcy?
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie ciotka Zosia:
— Aniu, nie daj się im! Twoja mama zawsze mówiła, że jesteś jej podporą.
Ale czy bycie podporą oznacza samotność? Czy warto walczyć o kawałek ziemi kosztem więzi?
W końcu sąd przyznał mi działkę — zgodnie z wolą mamy, choć bez testamentu musiałam udowodnić wszystko świadkami i dokumentami. Jarek przestał się odzywać. Ewa rozpuściła po rodzinie plotki o mojej „chciwości”.
W domu zrobiło się cicho jak nigdy dotąd. Marek starał się mnie pocieszać, ale widziałam w jego oczach zmęczenie całą tą sytuacją.
Czasem siadam na ławce przed domem i patrzę na ogród mamy. Myślę o tym, jak łatwo można stracić rodzinę przez pieniądze i niewypowiedziane żale.
Czy naprawdę warto było walczyć? Czy rodzina to tylko wspólna krew? A może czasem lepiej odpuścić i pozwolić odejść tym, którzy już dawno przestali być bliscy?