Kiedy Zuzia znów zaczerpnęła powietrza: Opowieść o wierze, stracie i cudzie, który podzielił moją rodzinę
– Ona nie oddycha! – krzyknęłam, czując jak świat wokół mnie zwalnia, a powietrze staje się ciężkie jak ołów. Zuzia leżała na szpitalnym łóżku, jej drobne ciało bezwładne, a skóra przybrała niepokojąco siny odcień. Lekarz wbiegł do sali, pielęgniarka już naciskała alarm. Stałam jak sparaliżowana, ściskając w dłoniach różaniec, który dostałam od mamy na bierzmowanie.
– Proszę wyjść! – usłyszałam stanowczy głos. Ale nie mogłam się ruszyć. Dopiero gdy pielęgniarka delikatnie, lecz stanowczo poprowadziła mnie do korytarza, poczułam jak nogi uginają się pode mną. Usiadłam na zimnej ławce i zaczęłam szeptać modlitwę. „Zdrowaś Maryjo…” – powtarzałam mechanicznie, próbując zagłuszyć narastającą panikę.
Wtedy pojawił się mój mąż, Tomek. Jego twarz była blada, oczy szeroko otwarte ze strachu.
– Co się dzieje? – spytał drżącym głosem.
– Zuzia… ona… przestała oddychać – wyszeptałam, a łzy zaczęły spływać mi po policzkach.
Tomek usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, słuchając odgłosów zza drzwi. W końcu drzwi się otworzyły i wyszedł lekarz.
– Udało się ją przywrócić – powiedział cicho. – Ale jej stan jest bardzo ciężki. Musimy czekać.
To czekanie było najgorsze. Godziny ciągnęły się w nieskończoność. Tomek próbował mnie pocieszać, ale widziałam w jego oczach ten sam strach, który czułam ja. W końcu zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… Zuzia jest w szpitalu. Było bardzo źle… – głos mi się załamał.
– Marto, dziecko, musisz wierzyć – odpowiedziała mama stanowczo. – Modlę się za was cały czas.
Przez kolejne dni żyliśmy między nadzieją a rozpaczą. Zuzia leżała podłączona do aparatury, a ja siedziałam przy jej łóżku i modliłam się bez przerwy. Tomek coraz częściej wychodził na korytarz, by zadzwonić do pracy albo po prostu przewietrzyć głowę. Widziałam, że nie radzi sobie z tą sytuacją.
Pewnego wieczoru do szpitala przyszła moja siostra, Anka. Zawsze była bardziej sceptyczna ode mnie.
– Marta, musisz być silna – powiedziała, siadając obok mnie. – Ale nie możesz liczyć tylko na modlitwę. Trzeba rozmawiać z lekarzami, szukać innych rozwiązań.
Poczułam ukłucie złości.
– Modlitwa to wszystko, co mi zostało! – wybuchłam. – Lekarze robią co mogą, ale ja muszę wierzyć!
Anka spojrzała na mnie z troską.
– Wiem, ale nie możesz zamykać się na rzeczywistość. Tomek też potrzebuje wsparcia.
Odwróciłam wzrok. Nie chciałam słuchać jej racji. Czułam się osamotniona w swojej wierze i bólu.
Minęły kolejne dni. Stan Zuzi nie poprawiał się. Lekarze mówili o możliwych powikłaniach neurologicznych. Każda ich wizyta była jak wyrok.
Pewnej nocy, gdy siedziałam przy łóżku Zuzi i szeptałam kolejną modlitwę, poczułam nagle dziwny spokój. Jakby ktoś położył mi dłoń na ramieniu i powiedział: „Będzie dobrze”. Spojrzałam na Zuzię – jej palce lekko drgnęły.
– Zuzia? – szepnęłam z nadzieją.
Następnego ranka lekarz powiedział:
– To cud. Zuzia zaczyna reagować.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Płakałam ze szczęścia i wdzięczności. Tomek też płakał, choć próbował to ukryć.
Wydawało się, że wszystko wraca do normy. Ale wtedy zaczęły się kłopoty w domu. Tomek coraz częściej zamykał się w sobie.
– Marta, nie mogę już tego znieść – powiedział pewnego wieczoru. – Ty tylko się modlisz i rozmawiasz z mamą o cudach. Ja potrzebuję konkretów! Musimy myśleć o przyszłości Zuzi: rehabilitacja, terapia… A ty żyjesz jakby czas się zatrzymał!
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek wcześniej.
– Ty nie rozumiesz! Bez wiary nie przetrwałabym tego wszystkiego! – krzyknęłam przez łzy.
– A ja nie przetrwam bez działania! – odpowiedział równie rozpaczliwie.
Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Każde z nas przeżywało ten cud inaczej: ja widziałam w nim znak od Boga, Tomek – przypadek medyczny i ostrzeżenie przed kolejnym kryzysem.
Anka próbowała nas godzić:
– Musicie być razem dla Zuzi! Ona was potrzebuje!
Ale my coraz częściej milczeliśmy przy wspólnych posiłkach. Nawet mama zauważyła zmianę:
– Dzieci, nie pozwólcie, by cud was podzielił…
Zuzia powoli wracała do zdrowia dzięki intensywnej rehabilitacji. Każdy jej uśmiech był dla mnie potwierdzeniem sensu modlitwy i wiary. Ale Tomek coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy.
Pewnego dnia wrócił późno i powiedział:
– Muszę wyjechać na kilka dni służbowo.
Wiedziałam, że to ucieczka od problemów.
Zostałam sama z Zuzią i własnymi myślami. Czy cud naprawdę nas uratował? Czy tylko odsłonił rany, które wcześniej ukrywaliśmy pod codziennością?
Dziś patrzę na śpiącą Zuzię i zastanawiam się: czy wiara może być mostem czy murem? Czy cud miał nas połączyć czy podzielić? Może to pytanie powinno paść głośno: czy potrafimy być razem po tym wszystkim?