Nieodwracalny wybór: Zostawiłam syna w szpitalu

– Nie możesz tego zrobić, Aniu! – głos mojej matki rozbrzmiewał echem po sterylnym korytarzu szpitala. Stałam tam, trzymając w ramionach mojego synka, który miał zaledwie trzy dni. Był taki malutki, taki bezbronny. Jego drobne paluszki zaciskały się na moim palcu, jakby wyczuwał, że zaraz wydarzy się coś strasznego.

Nie mogłam powstrzymać łez. W głowie miałam tylko jedno pytanie: jak mogłam do tego dopuścić? Przecież przez dziewięć miesięcy nosiłam go pod sercem, czułam każdy jego ruch, śniłam o tym, jak będę go tulić, jak będę dla niego najlepszą matką na świecie. Ale życie nie jest bajką. Czasem rzeczywistość jest tak brutalna, że nie zostawia miejsca na marzenia.

Wszystko zaczęło się jeszcze zanim zaszłam w ciążę. Mój partner, Michał, był moją pierwszą wielką miłością. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zakochaliśmy się w sobie bez pamięci. Wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Ale kiedy powiedziałam mu, że jestem w ciąży, jego twarz stężała. – Nie jestem gotowy na dziecko – powiedział wtedy. – To nie jest dobry moment. Mamy kredyt, nie mam stałej pracy… Aniu, proszę cię, przemyśl to jeszcze.

Przemyślałam. Ale nie mogłam usunąć ciąży. Czułam, że to dziecko jest moją jedyną szansą na prawdziwą rodzinę. Michał coraz częściej znikał z domu, wracał późno, unikał rozmów. W końcu wyprowadził się do matki, zostawiając mnie samą z rosnącym brzuchem i rosnącym strachem.

Moja mama próbowała mnie wspierać, ale sama była po rozwodzie i ledwo wiązała koniec z końcem. – Aniu, nie damy rady – powtarzała. – Ty nie masz pracy, ja mam tylko emeryturę. Jak my to wszystko ogarniemy? Może lepiej oddać dziecko do adopcji? Albo zostawić w oknie życia? Przecież są ludzie, którzy mogą mu dać lepszy start.

Te słowa bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Jak mogła tak mówić? Przecież to moje dziecko! Ale potem zaczęły się problemy zdrowotne. Ciąża była trudna, miałam nadciśnienie, groził mi przedwczesny poród. Lekarze mówili, żebym się nie denerwowała, ale jak miałam się nie denerwować, kiedy wszystko waliło mi się na głowę?

Kiedy urodziłam Kubusia, przez chwilę poczułam szczęście. Był taki piękny, taki idealny. Ale już drugiego dnia przyszła pielęgniarka i powiedziała, że muszę podpisać jakieś papiery. – Dziecko ma żółtaczkę, musi zostać na obserwacji – wyjaśniła. – Pani może wrócić do domu, odpocząć.

Wróciłam do pustego mieszkania i poczułam, jak ogarnia mnie ciemność. Nie spałam całą noc, płakałam w poduszkę. Rano zadzwoniła mama: – Aniu, musimy porozmawiać. Nie damy rady. Ty jesteś wykończona, ja też. Może to znak, że trzeba go zostawić w szpitalu? Przecież on nawet nie będzie pamiętał.

Wtedy coś we mnie pękło. Przez kolejne dwa dni chodziłam jak zombie. Nie jadłam, nie piłam, nie odbierałam telefonów od Michała, który nagle sobie przypomniał, że ma syna. W końcu poszłam do szpitala, żeby zobaczyć Kubusia. Leżał w inkubatorze, taki malutki, taki bezbronny. Pielęgniarka zapytała: – Czy chce pani go nakarmić? – Nie wiem – odpowiedziałam drżącym głosem. – Nie wiem, czy dam radę.

Wtedy do sali weszła moja mama. – Aniu, musisz podjąć decyzję. Nie możemy tak żyć w zawieszeniu. Albo go zabierasz do domu, albo zostawiasz tutaj. Pomyśl o sobie. Pomyśl o nim.

Patrzyłam na synka i czułam, jak serce rozdziera mi się na kawałki. Z jednej strony chciałam go zabrać, tulić, być dla niego wszystkim. Z drugiej strony wiedziałam, że nie mam siły, nie mam wsparcia, nie mam pieniędzy. Bałam się, że go skrzywdzę swoją bezradnością.

Podpisałam papiery. Zostawiłam Kubusia w szpitalu z adnotacją, że nie jestem w stanie się nim zająć. Pielęgniarka spojrzała na mnie ze współczuciem, ale ja widziałam w jej oczach osąd. Wyszłam ze szpitala i poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w transie. Mama próbowała mnie pocieszać, ale ja nie chciałam z nikim rozmawiać. Michał przestał dzwonić. Znajomi odwrócili się ode mnie. Wszyscy mieli swoje życie, swoje dzieci, swoje szczęście. Ja miałam tylko pustkę.

Zaczęłam chodzić do psychologa. Opowiadałam o tym, jak bardzo tęsknię za synkiem, jak bardzo nienawidzę siebie za to, co zrobiłam. Psycholog mówiła o depresji poporodowej, o braku wsparcia społecznego, o tym, że nie jestem potworem. Ale ja czułam się jak najgorsza matka na świecie.

Minęły miesiące. Czasem śni mi się Kubuś – widzę go w ramionach innej kobiety, która tuli go z miłością, której ja nie potrafiłam mu dać. Czasem budzę się z krzykiem, czasem płaczę bez powodu. Zastanawiam się, czy kiedyś mi wybaczy. Czy ja sama sobie wybaczę?

Dziś wiem, że życie nie jest czarno-białe. Czasem musimy podejmować decyzje, które łamią nam serce, ale są jedynym wyjściem. Czy mogłam postąpić inaczej? Czy byłam zbyt słaba? A może po prostu byłam sama w świecie, który nie zostawia miejsca na słabość?

Czy można sobie wybaczyć coś takiego? Czy społeczeństwo kiedykolwiek zrozumie matkę, która zostawiła swoje dziecko? A może to ja nigdy nie przestanę siebie nienawidzić?