Kiedy mój syn Bartek postanowił zamieszkać w starej chacie: powiedziałam stanowcze NIE, ale wyciągnęłam rękę

– Mamo, muszę ci coś powiedzieć – głos Bartka drżał, a ja od razu poczułam, jak serce zaczyna mi bić szybciej. Stał w kuchni, opierając się o blat, z tym swoim niepewnym uśmiechem, który zawsze pojawiał się, gdy miał do przekazania coś ważnego. – Chcę się wyprowadzić. Do chaty na Wygonie. Z Anią.

Zamarłam. W głowie natychmiast pojawiły się obrazy: zrujnowana chata po dziadkach, wilgoć na ścianach, stara studnia, zimne noce i brak porządnego ogrzewania. Bartek miał dopiero dwadzieścia dwa lata. Ledwo skończył studia licencjackie, nie miał stałej pracy. A Ania? Miła dziewczyna, ale czy gotowa na takie życie?

– Bartek, czy ty zwariowałeś? – wybuchłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Przecież tam nawet nie ma łazienki! Co wy tam będziecie robić? Jak sobie wyobrażasz zimę?

Bartek spuścił wzrok. – Mamo, damy radę. Chcemy spróbować żyć po swojemu. Remontujemy trochę, Ania ma oszczędności…

– Oszczędności?! – przerwałam mu ostro. – To nie jest zabawa! Myślisz, że życie na wsi to sielanka? Ty nawet nie umiesz napalić w piecu!

Wtedy wszedł mój mąż, Andrzej. Spojrzał na nas z niepokojem.

– Co się dzieje?

– Twój syn chce zamieszkać w starej chacie na Wygonie – rzuciłam z goryczą.

Andrzej westchnął ciężko i usiadł przy stole. – Bartek… To poważna decyzja. Przemyślałeś to?

Bartek skinął głową. – Tak. Chcemy spróbować. Nie chcę już mieszkać w mieście. Zresztą… tu ciągle czuję się jak dziecko.

Zrobiło mi się przykro. Czy naprawdę tak nas postrzegał? Czy byliśmy aż tak opresyjni?

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o Bartku jako o małym chłopcu, który bał się ciemności i zawsze przychodził do mnie po pocieszenie. Teraz chciał być dorosły… Ale czy był gotowy?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra, Teresa.

– Słyszałam, że Bartek chce się wyprowadzić na wieś. Ty go puszczasz?

– Nie chcę – przyznałam szczerze. – Ale chyba nie mam wyboru.

– Daj mu szansę. Może musi się sparzyć, żeby dorosnąć.

Łatwo powiedzieć…

Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta. Bartek chodził zamyślony, Ania pojawiała się coraz częściej, rozmawiali szeptem o planach remontu. Andrzej próbował zachować spokój, ale widziałam po nim, że też się martwi.

W końcu nadszedł dzień przeprowadzki. Pomagałam im pakować rzeczy do starego opla Bartka. Kiedy zobaczyłam ich plecaki i kartony z książkami, poczułam ukłucie żalu.

– Mamo… – Bartek przytulił mnie mocno. – Dziękuję za wszystko.

Nie mogłam powstrzymać łez.

– Jeśli będziecie czegoś potrzebować… dzwońcie – powiedziałam cicho.

Chata na Wygonie wyglądała jeszcze gorzej niż zapamiętałam. Odpadający tynk, chwasty po pas, zardzewiała furtka skrzypiała przy każdym ruchu. Ania jednak była pełna entuzjazmu.

– Zobaczysz, będzie pięknie! – zapewniała mnie z uśmiechem.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Czy naprawdę wierzyła w tę bajkę?

Pierwsze tygodnie były dla nich trudne. Bartek dzwonił codziennie: „Mamo, jak naprawić kran?”, „Mamo, jak zrobić ogórki małosolne?”, „Mamo, co zrobić z myszami?”. Czułam się potrzebna jak nigdy wcześniej.

Ale potem telefony ucichły.

Zaczęłam się martwić. Czy coś się stało? Czy sobie radzą? Andrzej próbował mnie uspokoić:

– Daj im trochę przestrzeni. Muszą nauczyć się żyć sami.

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do nich bez zapowiedzi. Zastałam Bartka na podwórku, ubrudzonego farbą i pyłem.

– Mamo! Co ty tu robisz?

– Przywiozłam wam trochę jedzenia… i ciepłe koce – odpowiedziałam wymijająco.

W środku chata wyglądała już lepiej: świeżo pomalowane ściany, prowizoryczna łazienka z prysznicem zrobionym z beczki i ogrodowego węża. Ania krzątała się przy kuchence turystycznej.

– Napijesz się herbaty? – zaproponowała z uśmiechem.

Usiadłam przy stole i spojrzałam na syna.

– Bartek… jesteś szczęśliwy?

Zamyślił się na chwilę.

– Tak, mamo. Jest ciężko, ale czuję się wolny. I… dorosły.

Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony byłam dumna z Bartka, z drugiej – bałam się o niego jeszcze bardziej niż wcześniej.

Minęły miesiące. Zima przyszła szybko i była wyjątkowo mroźna. Pewnej nocy zadzwonił telefon:

– Mamo… piec nie chce się rozpalić… jest nam zimno…

Bez namysłu wsiedliśmy z Andrzejem do samochodu i pojechaliśmy na Wygon z workiem drewna i narzędziami. Bartek był blady ze zmęczenia, Ania miała łzy w oczach.

Pomogliśmy im naprawić piec i zostaliśmy na noc. Leżąc na twardej kanapie w zimnej chacie, myślałam o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie przez ostatnie miesiące.

Wiosną Bartek i Ania zaczęli uprawiać ogródek przed chatą. Przynosili nam świeże warzywa i opowiadali o swoich sukcesach i porażkach. Czasem kłócili się o drobiazgi: kto ma wynieść śmieci, kto zapomniał zamknąć furtkę dla kur sąsiada.

Pewnego dnia Ania przyszła do nas sama.

– Pani Zofio… czy mogę z panią porozmawiać?

Zaniepokoiłam się.

– Co się stało?

Ania spuściła wzrok.

– Bartek jest ostatnio bardzo nerwowy… dużo pracuje… prawie ze sobą nie rozmawiamy…

Poczułam ukłucie winy. Czy to wszystko moja wina? Czy powinnam była bardziej go wspierać? A może powinnam była go zatrzymać?

Wieczorem zadzwoniłam do Bartka.

– Synku… wszystko w porządku?

Milczał przez chwilę.

– Mamo… czasem mam wrażenie, że to wszystko mnie przerasta… Ale nie chcę wracać do miasta… Nie chcę być już dzieckiem.

Rozmawialiśmy długo tej nocy. O dorosłości, odpowiedzialności i strachu przed porażką.

Dziś minął rok od ich wyprowadzki na Wygon. Chata wygląda pięknie: kwitną kwiaty przed oknem, a Bartek i Ania nauczyli się żyć razem mimo trudności. Ja nauczyłam się odpuszczać i ufać swojemu dziecku.

Czasem jednak zastanawiam się: czy dobrze zrobiłam? Czy matczyna miłość powinna mieć granice? A może właśnie wtedy kochamy najmocniej, gdy pozwalamy dzieciom odejść?