Między młotem a kowadłem: Życie obok teściów, które prawie zniszczyło moją rodzinę
– Znowu byłaś w sklepie bez zapytania mnie, czy czegoś nie potrzebuję? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam z ręką na drzwiach lodówki, czując, jak krew odpływa mi z twarzy.
Wiedziałam, że to będzie kolejny dzień pełen drobnych uszczypliwości i niekończących się pretensji. Mieszkanie obok teściów – drzwi w drzwi, na tym samym piętrze starej kamienicy w Poznaniu – miało być tymczasowe. Tak mówił Michał, mój mąż, kiedy po ślubie przeprowadziliśmy się do jego rodzinnego miasta. „Będzie nam łatwiej, rodzice pomogą przy dzieciach, a potem znajdziemy coś swojego.” Minęło siedem lat.
Siedem lat życia pod czujnym okiem Barbary i Zbigniewa. Siedem lat, podczas których każdy mój krok był oceniany, każdy gest analizowany. Nawet sposób, w jaki kroiłam chleb, mógł stać się powodem do kłótni.
– Może byś się nauczyła piec chleb sama? – rzuciła Barbara pewnego ranka, kiedy przyniosłam świeże bułki z piekarni. – U nas w domu zawsze się piekło.
Michał milczał. Zawsze milczał. Nawet wtedy, gdy Barbara otwierała nasze drzwi bez pukania, „bo przecież to prawie jak jeden dom”. Nawet wtedy, gdy Zbigniew komentował mój sposób wychowywania dzieci: „Za moich czasów dzieci nie pyszczyły matce”.
Początkowo próbowałam być miła. Uśmiechałam się, gotowałam obiady dla wszystkich, znosiłam wizyty bez zapowiedzi i wieczorne „przypadkowe” spotkania na korytarzu. Ale z czasem czułam się coraz bardziej jak cień we własnym domu.
Najgorzej było po narodzinach drugiego syna, Antka. Barbara niemal zamieszkała u nas. Przychodziła rano „pomóc”, a wychodziła wieczorem, zostawiając po sobie bałagan i poczucie winy.
– Ty nie umiesz go dobrze przewinąć – mówiła do mnie przy Michału. – Daj, ja to zrobię.
– Mamo, daj spokój – próbował czasem Michał, ale jego głos był cichy i niepewny.
Zaczęłam unikać własnego mieszkania. Chodziłam na długie spacery z dziećmi, tylko po to, by nie musieć słuchać kolejnych rad i uwag. Czułam się coraz bardziej samotna. Przyjaciółki z Warszawy dzwoniły coraz rzadziej – „Nie masz czasu na kawę? No tak, teściowa pewnie znowu u was.”
Pewnego wieczoru usłyszałam przez ścianę podniesione głosy. Barbara krzyczała na Zbigniewa:
– Ona cię odciąga od rodziny! Michał już nie jest taki jak dawniej!
Zacisnęłam pięści. Czy naprawdę byłam dla nich tylko zagrożeniem? Kim byłam dla Michała?
Z czasem zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O drobiazgi: o to, kto ma odebrać dzieci z przedszkola, o to, czy mogę wyjść sama na jogę. Ale tak naprawdę chodziło o coś więcej.
– Nie rozumiesz? – wybuchłam pewnego wieczoru. – Twoja matka traktuje mnie jak służącą! Nie mogę oddychać!
Michał spuścił wzrok.
– Ona chce dobrze…
– Dla siebie! – przerwałam mu. – A co ze mną? Co z nami?
Cisza. Tylko zegar tykał na ścianie.
Zaczęłam mieć problemy ze snem. Budziłam się w środku nocy z uczuciem lęku. Bałam się wejść do kuchni rano, bo mogłam tam zastać Barbarę robiącą porządki w moich szafkach.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy. Drzwi były otwarte. W środku Barbara rozmawiała przez telefon:
– Ona nigdy nie będzie jedną z nas… Michał jest ślepy…
Zamarłam. Wyszłam bez słowa i poszłam do parku. Siedziałam na ławce i płakałam jak dziecko.
Wieczorem powiedziałam Michałowi wszystko. O podsłuchanej rozmowie, o tym jak się czuję.
– Musimy się wyprowadzić – powiedziałam cicho.
– Nie stać nas…
– To znajdźmy sposób! Albo ja odejdę sama.
Po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach strach.
Następne tygodnie były koszmarem. Barbara zaczęła mnie unikać, ale czułam jej wzrok za każdym razem, gdy wychodziłam na klatkę schodową. Zbigniew przestał się odzywać całkiem.
Michał szukał pracy dodatkowej, ja brałam nadgodziny w biurze rachunkowym. Dzieci pytały: „Mamo, dlaczego babcia już do nas nie przychodzi?”
W końcu znaleźliśmy małe mieszkanie na wynajem na Jeżycach. Nie było duże ani nowoczesne, ale było nasze.
Ostatniego dnia pakowania Barbara przyszła bez zapowiedzi.
– Myślisz, że tam będzie ci lepiej? – zapytała zimno.
– Wiem tylko tyle, że tu nie mogę już żyć – odpowiedziałam spokojnie.
Spojrzała na mnie z pogardą i wyszła trzaskając drzwiami.
Przez pierwsze tygodnie w nowym miejscu czułam ulgę i strach jednocześnie. Michał był cichy i zamyślony. Dzieci tęskniły za dziadkami.
Ale powoli zaczęliśmy żyć własnym życiem. Bez kontroli i ciągłego oceniania. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą naprawdę – o marzeniach, planach, lękach.
Czasem myślę o Barbarze i Zbigniewie. Czy naprawdę chcieli dla nas dobrze? Czy tylko bali się stracić syna?
Dziś wiem jedno: nikt nie ma prawa decydować za mnie o moim szczęściu.
Czy warto było tyle wycierpieć dla tej chwili spokoju? Czy inni też muszą przechodzić przez taki koszmar, zanim nauczą się stawiać granice?