Dlaczego kochanka, przez którą mąż opuścił rodzinę, nie jest szczęśliwa: Prawda o życiu poza bajką

– Iwona, czy ty naprawdę myślisz, że to się uda? – głos mojej matki drżał od gniewu i rozczarowania. Stałam przy oknie jej mieszkania na warszawskim Mokotowie, patrząc na szare niebo i mokre od deszczu chodniki. Właśnie powiedziałam jej, że Michał zostawił dla mnie żonę i dzieci. Zamiast gratulacji czy choćby cienia zrozumienia, poczułam na sobie ciężar jej spojrzenia – pełnego bólu i lęku o moją przyszłość.

Nie potrafiłam odpowiedzieć. W głowie miałam tylko jedno: „Przecież to miłość. Miłość powinna zwyciężyć wszystko”. Tak myślałam przez ostatnie dwa lata, odkąd poznałam Michała na konferencji branżowej. Był czarujący, inteligentny, miał w sobie coś, co sprawiało, że świat wokół mnie przestawał istnieć. Wiedziałam, że jest żonaty, ale tłumaczyłam sobie, że ich małżeństwo już dawno się wypaliło. On sam powtarzał mi to wielokrotnie: „Iwona, z Anetą już nic mnie nie łączy. Zostałem tylko dla dzieci”.

Nasze spotkania były jak wyjęte z filmu – ukradkowe spojrzenia w kawiarni na Nowym Świecie, długie spacery po Łazienkach Królewskich, pocałunki w samochodzie zaparkowanym gdzieś na uboczu. Czułam się wyjątkowa. Czułam się kochana. Każda wiadomość od niego sprawiała, że serce biło mi szybciej. Wierzyłam w naszą przyszłość.

Aż nadszedł ten dzień – Michał spakował walizkę i wyprowadził się z domu. Przyszedł do mnie z bukietem tulipanów i łzami w oczach. „Zrobiłem to dla nas” – powiedział drżącym głosem. „Teraz możemy być razem”.

Przez chwilę byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wyobrażałam sobie wspólne poranki, śniadania w łóżku, weekendowe wypady za miasto. Jednak rzeczywistość szybko zaczęła pękać jak cienka skorupa.

Michał był inny niż wtedy, gdy był moim kochankiem. Był zmęczony, rozdrażniony, często zamyślony. Coraz częściej siedział w milczeniu przy stole, patrząc w okno lub bezmyślnie przewijając wiadomości na telefonie. Próbowałam go pocieszać, rozmawiać z nim o przyszłości, ale on zamykał się w sobie.

– Tęsknisz za dziećmi? – zapytałam pewnego wieczoru.
– Oczywiście, że tęsknię – odpowiedział cicho. – Ale nie mogłem już tak dłużej żyć.

Z czasem zaczęły pojawiać się kłótnie. O drobiazgi – o to, kto wyniesie śmieci, kto zrobi zakupy, dlaczego nie ma mleka do kawy. Michał coraz częściej wychodził z domu bez słowa, wracał późno i tłumaczył się pracą. Zaczęłam podejrzewać, że żałuje swojej decyzji.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Aneta. Jej głos był spokojny, ale wyczuwałam w nim gorycz.
– Czy jesteś szczęśliwa? – zapytała bez ogródek.
Zaniemówiłam.
– Bo ja nie jestem – ciągnęła dalej. – Moje dzieci płaczą co noc. Michał nie odbiera telefonów od syna. A ty? Czy naprawdę dostałaś to, czego chciałaś?

Po tej rozmowie długo nie mogłam dojść do siebie. Zaczęłam zastanawiać się nad wszystkim od początku. Czy naprawdę byłam gotowa budować szczęście na cudzym nieszczęściu? Czy to możliwe, żeby miłość była wystarczającym powodem do zniszczenia rodziny?

Michał coraz częściej mówił o dzieciach. O tym, jak bardzo za nimi tęskni. O tym, że Aneta utrudnia mu kontakty z synem i córką. Zaczęłam czuć się winna za każdą jego łzę i każdy smutek.

W pracy przestałam być efektywna. Koledzy patrzyli na mnie z ukosa – plotki rozeszły się błyskawicznie. Kiedyś byłam duszą towarzystwa; teraz unikałam spotkań przy kawie i lunchów w firmowej kuchni.

Pewnego wieczoru Michał wrócił do domu później niż zwykle. Pachniał perfumami Anety – znałam ten zapach aż za dobrze.
– Byłeś u niej? – zapytałam drżącym głosem.
– Musiałem porozmawiać z dziećmi – odpowiedział wymijająco.
– A z nią?
– Iwona… Nie rozumiesz… To wszystko jest trudniejsze niż myślałem.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwy strach. Strach przed samotnością, przed tym, że zostanę sama z poczuciem winy i niespełnienia.

Minęły tygodnie. Michał coraz częściej nocował poza domem „ze względu na dzieci”. Ja coraz częściej płakałam po nocach, pytając siebie: „Czy naprawdę tego chciałaś?”

Moja matka miała rację – to nie mogło się udać. Nie można budować szczęścia na cudzym cierpieniu. Każdego dnia czułam się coraz bardziej obca we własnym życiu.

Dziś siedzę przy tym samym oknie na Mokotowie i patrzę na ludzi spieszących się do swoich domów. Zastanawiam się: czy gdybym mogła cofnąć czas, wybrałabym inaczej? Czy miłość naprawdę usprawiedliwia wszystko?

Może szczęście nie polega na tym, żeby mieć kogoś tylko dla siebie za wszelką cenę? Może prawdziwa miłość to umiejętność odpuszczenia? Co wy o tym myślicie?