Złudzenia na złotą rocznicę: Historia Marii i Jana
Dziennik, 12 czerwca
Stół był już nakryty. Białe talerze, lniane serwetki, świeże kwiaty z ogrodu – piwonie, które zawsze kojarzyły mi się z początkiem lata i naszym ślubem. Zapaliłam świece, choć dzień był długi i jasny. W kuchni pachniało pieczonym kurczakiem z rozmarynem – jego ulubionym. Przez chwilę patrzyłam przez okno na ogród, gdzie nasze wnuki biegały jeszcze kilka dni temu. Myślałam o tym, jak wiele razem przeszliśmy: narodziny dzieci, ich pierwsze kroki, wspólne święta, wakacje w Zakopanem i nad Bałtykiem, kłótnie o drobiazgi i wielkie pojednania. Byłam pewna, że przetrwaliśmy wszystko i wyszliśmy z tego silniejsi.
Jan wszedł do jadalni w swoim najlepszym garniturze. Uśmiechnął się lekko, ale jego oczy były jakieś nieobecne. Zauważyłam to już wcześniej – od kilku miesięcy był zamyślony, jakby coś go gryzło. Ale tłumaczyłam to sobie wiekiem, zmęczeniem, może nawet początkiem choroby. Usiadł naprzeciwko mnie. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu.
– Maria – zaczął nagle, odkładając widelec. – Muszę ci coś powiedzieć.
Zamarłam. W jego głosie było coś zimnego, obcego. Spojrzałam na niego pytająco.
– Wiem, że dziś nasza rocznica. Pięćdziesiąt lat… – zawahał się. – Ale nie mogę już dłużej udawać.
Poczułam, jak serce zaczyna mi walić. Przez głowę przemknęły mi wszystkie możliwe scenariusze: choroba? Romans? Chciał odejść?
– Nigdy cię nie kochałem – powiedział cicho.
Słowa zawisły w powietrzu jak gęsta mgła. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.
– Co ty mówisz? – wyszeptałam.
– Przepraszam… – spuścił wzrok. – Byłaś dobrą żoną, matką moich dzieci. Ale… nigdy nie czułem tego, co powinienem czuć. Ożeniłem się z rozsądku. Rodzina naciskała, ty byłaś taka dobra, spokojna… Myślałem, że z czasem przyjdzie uczucie. Ale nie przyszło.
Zrobiło mi się niedobrze. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Wszystko zaczęło wirować: obrazy z przeszłości, nasze wspólne chwile, śmiech dzieci…
– Dlaczego teraz? Po tylu latach? – zapytałam drżącym głosem.
Jan wzruszył ramionami.
– Starzeję się. Nie chcę już udawać. Chcę być szczery… wobec ciebie i wobec siebie.
Wstałam od stołu i wybiegłam do ogrodu. Łzy płynęły mi po policzkach. Siedziałam na ławce pod jabłonią i próbowałam zrozumieć, co się właśnie stało. Czy całe moje życie było kłamstwem? Czy naprawdę nic nie znaczyły te wszystkie wspólne lata?
Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Dzieci dzwoniły z życzeniami, pytały o przyjęcie – nie miałam siły im odpowiadać. Zastanawiałam się, czy powinnam im powiedzieć prawdę. Czy powinnam odejść? Czy w ogóle mam jeszcze dokąd pójść?
Wieczorami Jan próbował rozmawiać. Mówił o tym, jak bardzo mnie szanuje, jak wdzięczny jest za wszystko, co razem stworzyliśmy. Ale każde jego słowo bolało mnie jeszcze bardziej.
– Maria… Nie chcę cię ranić – powtarzał.
– Za późno – odpowiadałam chłodno.
Zaczęliśmy spać w osobnych pokojach. Dom stał się zimny i obcy. Nawet kot omijał nas szerokim łukiem.
Pewnego dnia przyszła do mnie nasza córka, Ania. Zobaczyła moje czerwone oczy i od razu wiedziała, że coś jest nie tak.
– Mamo… Co się dzieje?
Nie wytrzymałam. Opowiedziałam jej wszystko. Ania rozpłakała się razem ze mną.
– Jak on mógł ci to zrobić? Po tylu latach?!
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sama zadawałam sobie to pytanie setki razy dziennie.
Zaczęły się rodzinne narady: dzieci chciały rozmawiać z ojcem, próbowały go przekonać do terapii małżeńskiej. On jednak był nieugięty – powtarzał tylko: „Chcę być szczery”.
Przypomniałam sobie nasze początki: pierwsze randki na Plantach w Krakowie, spacery po Rynku, wieczory przy herbacie w moim studenckim pokoju. Czy wtedy też już udawał? Czy naprawdę nigdy nie poczuł do mnie nic więcej niż przyjaźń?
Przez całe życie starałam się być dobrą żoną: gotowałam jego ulubione potrawy, dbałam o dom, wspierałam go w pracy i chorobie. Kiedy zachorował na serce dziesięć lat temu, nie spałam po nocach ze strachu o niego. A teraz dowiaduję się, że byłam tylko wygodnym wyborem?
Zaczęłam analizować każdy gest, każde słowo z przeszłości. Czy były jakieś znaki? Może powinnam była coś zauważyć? Może byłam zbyt naiwna?
Przyszedł dzień naszej rocznicy kościelnej mszy – zawsze chodziliśmy razem podziękować za wspólne lata. Tym razem poszłam sama. Siedziałam w ławce i patrzyłam na inne pary: starsze małżeństwa trzymające się za ręce, młode rodziny z dziećmi… Czułam się jak oszustka.
Po mszy podeszła do mnie sąsiadka, pani Zofia.
– Mario, wszystko w porządku? Wyglądasz na bardzo zmęczoną…
Uśmiechnęłam się blado i odpowiedziałam wymijająco.
Wróciłam do pustego domu i usiadłam przy stole nakrytym na dwie osoby. Zdałam sobie sprawę, że przez pięćdziesiąt lat żyłam dla innych: dla męża, dla dzieci, dla rodziny. A co ze mną? Kim jestem bez niego?
Jan zaczął coraz częściej wychodzić z domu – na spacery do parku albo do biblioteki miejskiej. Unikaliśmy rozmów o uczuciach; rozmawialiśmy tylko o codziennych sprawach: rachunkach, zakupach, zdrowiu wnuków.
Któregoś wieczoru usiadł naprzeciwko mnie z filiżanką herbaty.
– Maria… Może powinniśmy spróbować żyć osobno? Może tak będzie lepiej dla nas obojga?
Poczułam lodowaty strach – miałam siedemdziesiąt dwa lata i pierwszy raz w życiu bałam się przyszłości.
Ale potem pomyślałam: może to szansa? Może jeszcze mogę odnaleźć siebie?
Dziś piszę te słowa z mieszkania mojej córki Ani. Pomaga mi stanąć na nogi. Uczę się żyć na nowo – sama ze sobą.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można przeżyć całe życie obok kogoś i nigdy go naprawdę nie znać? Czy warto było poświęcać siebie dla iluzji szczęścia?
Może ktoś z was zna odpowiedź…