Niechciana córka – historia, której nikt nie chciał słuchać

– Znowu to zrobiłaś, Aniu! – głos matki przeszył ciszę kuchni jak nóż. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie tak się obiera ziemniaki? Nawet tego nie potrafisz zrobić dobrze.

Zacisnęłam dłonie na zimnej bulwie, czując jak łzy napływają mi do oczu. Miałam wtedy dwanaście lat, ale czułam się jak pięcioletnie dziecko, które po raz kolejny zawiodło najważniejszą osobę w swoim życiu. Matka stała nade mną z rękami na biodrach, jej twarz była napięta, a oczy pełne rozczarowania. Za jej plecami ojciec siedział przy stole, wpatrzony w gazetę. Nawet nie drgnął.

– Przepraszam, mamo – wyszeptałam, ale ona tylko westchnęła ciężko i odwróciła się do okna.

– Gdybyś była chłopcem, może byłoby inaczej – rzuciła cicho, jakby mówiła do siebie, ale wiedziałam, że to dla mnie. Zawsze to powtarzała. Od kiedy pamiętam.

Ojciec nigdy nie stanął w mojej obronie. Był jak cień – obecny fizycznie, ale nieobecny duchem. Po pracy zamykał się w swoim pokoju albo wychodził na długie spacery z psem. Czasem miałam wrażenie, że boi się własnej żony bardziej niż ja.

W szkole byłam przeciętna. Nie miałam przyjaciółek, bo zawsze musiałam wracać prosto do domu. Matka powtarzała: „Dziewczyna powinna być w domu, pomagać matce”. Zazdrościłam koleżankom, które mogły chodzić na lody po lekcjach albo nocować u siebie nawzajem. Ja miałam obowiązki.

Najgorsze były święta. Wtedy przyjeżdżała ciotka Zosia z rodziną i zaczynały się porównania:

– Zobacz, Marysiu, jak twój Kacperek pomaga w warsztacie! A Ania? Co ona potrafi? – śmiała się ciotka.

Matka tylko kiwała głową z goryczą:

– No właśnie…

Czułam się wtedy przezroczysta. Jakby mnie nie było.

Pewnego dnia, gdy miałam szesnaście lat, wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam rozmowę rodziców przez uchylone drzwi kuchni.

– Może byśmy ją wysłali do technikum gastronomicznego? – mówiła matka. – Przynajmniej coś z niej będzie.

– Jak chcesz… – mruknął ojciec. – Ja się nie wtrącam.

Zamarłam. Chciałam iść do liceum plastycznego. Kochałam rysować – to była jedyna rzecz, która dawała mi radość. Ale wiedziałam już wtedy, że moje marzenia nie mają znaczenia.

Zgodziłam się na technikum bez słowa sprzeciwu. W środku czułam się martwa.

W szkole było trochę lepiej. Poznałam Magdę i Paulinę – dwie dziewczyny z sąsiednich klas. Po raz pierwszy ktoś zaprosił mnie na urodziny. Bałam się poprosić matkę o pozwolenie.

– Urodziny? Po co ci to? Lepiej posprzątaj pokój – powiedziała beznamiętnie.

Poszłam mimo wszystko. Po raz pierwszy zrobiłam coś dla siebie. Czułam się winna i szczęśliwa jednocześnie.

Z czasem zaczęłam coraz częściej wymykać się z domu. Chodziłyśmy z dziewczynami nad Wisłę, rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Magda miała cudowną mamę – ciepłą, uśmiechniętą kobietę, która piekła najlepsze ciasto drożdżowe na świecie.

– Aniu, czemu nigdy nie zapraszasz nas do siebie? – zapytała kiedyś Paulina.

Zawahałam się.

– U mnie… jest trochę inaczej – odpowiedziałam wymijająco.

Bałam się wstydu. Bałam się matki.

W domu atmosfera gęstniała z każdym miesiącem. Matka coraz częściej narzekała na moje oceny („Mogłabyś być lepsza!”), na mój wygląd („Czemu nie możesz być taka jak Kasia od sąsiadów?”), na wszystko.

Pewnego wieczoru wybuchła awantura o błahostkę – zostawiłam kubek po herbacie na stole.

– Ty niczego nie potrafisz! Nawet sprzątać po sobie! – krzyczała matka tak głośno, że sąsiedzi musieli słyszeć.

Ojciec siedział w kącie i milczał.

– Może gdybyś była chłopcem… – zaczęła znowu.

Tego wieczoru po raz pierwszy krzyknęłam:

– Przestań! Przestań mówić, że żałujesz, że jestem dziewczyną! Ja też nie wybrałam sobie płci!

Matka spojrzała na mnie jak na obcą osobę. Ojciec spuścił wzrok.

Wybiegłam z domu i długo chodziłam po mieście. Było zimno, padał deszcz. Płakałam całą drogę nad Wisłę. Zadzwoniłam do Magdy:

– Mogę u ciebie przenocować?

Nie pytała o nic. Przyjęła mnie z otwartymi ramionami.

Następnego dnia wróciłam do domu tylko po rzeczy do szkoły. Matka udawała, że mnie nie widzi. Ojciec był w pracy.

Od tego czasu coraz częściej nocowałam u Magdy lub Pauliny. W końcu matka powiedziała:

– Skoro tak ci źle w tym domu, to idź sobie! Nie będę cię zatrzymywać!

Miałam wtedy osiemnaście lat. Wynajęłam pokój u starszej pani na Pradze. Pracowałam po lekcjach w kawiarni i uczyłam się do matury nocami. Było ciężko, ale po raz pierwszy czułam się wolna.

Matka nie zadzwoniła ani razu przez kolejne dwa lata. Ojciec przyszedł raz – zostawił mi kopertę z pieniędzmi i powiedział tylko:

– Przepraszam…

Nie wiedziałam za co przeprasza: za milczenie? Za brak wsparcia? Za to, że nigdy nie był ojcem?

Po maturze dostałam się na wymarzoną Akademię Sztuk Pięknych. Malowałam obrazy pełne smutku i tęsknoty za domem, którego nigdy nie miałam.

Czasem spotykałam matkę na ulicy – przechodziła obok mnie jak obca osoba.

Minęło kilka lat. Dziś mam trzydzieści lat i własną pracownię na Saskiej Kępie. Maluję obrazy o kobietach takich jak ja – niewidzialnych córkach, które musiały nauczyć się kochać siebie bezwarunkowo.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym była chłopcem, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy naprawdę można kochać dziecko tylko za to, kim miało być?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się niewidzialni we własnym domu?