Między obowiązkiem a bólem: Opowieść o matce, która nigdy nie umiała kochać
– Znowu się spóźniłaś. – Jej głos przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stała przy oknie, zgarbiona, z filiżanką herbaty w ręku. Jej spojrzenie było chłodne, jak zawsze. – Nie możesz choć raz być na czas?
Miałam trzydzieści sześć lat, własne życie, własną rodzinę, a jednak za każdym razem, gdy przekraczałam próg jej mieszkania w bloku na warszawskim Ursynowie, czułam się jak przestraszona dziewczynka. Moja matka, Maria, nigdy nie nauczyła się kochać. Przynajmniej nie mnie.
W dzieciństwie jej obecność była jak cień – zawsze gdzieś obok, ale nigdy przy mnie. Pamiętam, jak wracałam ze szkoły z dyplomem za konkurs recytatorski. Stała wtedy w kuchni, kroiła ziemniaki. – To tylko papier – rzuciła przez ramię. – Lepiej byś się nauczyła gotować.
Ojciec odszedł, gdy miałam dziewięć lat. Zostawił nas same z jej wiecznym niezadowoleniem i pretensjami. Nigdy nie zapytała, jak się czuję. Nigdy nie przytuliła. Zamiast tego były polecenia: posprzątaj pokój, wynieś śmieci, ucz się lepiej. Czułam się niewidzialna.
Teraz siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy stole. Ona – starsza, schorowana, z twarzą pooraną zmarszczkami i oczami pełnymi goryczy. Ja – dorosła kobieta, matka dwójki dzieci, żona, która wciąż szukała w niej aprobaty.
– Przyniosłaś mi te leki? – zapytała bez wdzięczności.
– Tak, mamo. – Położyłam torbę na stole.
– Dobrze. Bo ostatnio zapomniałaś i musiałam prosić sąsiadkę.
Zacisnęłam pięści pod stołem. Ile razy jeszcze usłyszę wyrzuty? Ile razy będę próbowała zasłużyć na jej uznanie?
Mój mąż, Tomek, mówił: – Nie musisz tam chodzić codziennie. Masz prawo żyć własnym życiem.
Ale ja czułam się winna. Przecież to moja matka. Kto inny miałby jej pomóc?
Czasem zastanawiałam się, czy ona w ogóle potrafi czuć wdzięczność. Czy kiedykolwiek była szczęśliwa? Czy ktoś ją kiedyś kochał? Nigdy o tym nie mówiła. Jej przeszłość była dla mnie tajemnicą.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę.
– Mamo… czy ty mnie kiedyś kochałaś?
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Co to za głupie pytanie? Oczywiście, że cię kochałam. Przecież cię wychowałam.
– Ale nigdy mi tego nie powiedziałaś…
Wzruszyła ramionami.
– Słowa nic nie znaczą. Liczą się czyny.
A jednak jej czyny bolały bardziej niż milczenie. Zawsze była zimna, wymagająca, krytyczna. Nigdy nie usłyszałam: „Jestem z ciebie dumna”.
Kiedy zachorowała na cukrzycę i zaczęły się problemy z sercem, poczułam się zobowiązana do opieki nad nią. Codziennie po pracy jechałam przez pół miasta, żeby zrobić zakupy, ugotować obiad, posprzątać mieszkanie. Czasem zostawałam dłużej, żeby dotrzymać jej towarzystwa, choć rozmowy były trudne i pełne napięcia.
Moje dzieci pytały:
– Mamo, dlaczego babcia jest taka niemiła?
Nie umiałam odpowiedzieć.
W pracy coraz częściej byłam rozkojarzona. Szefowa zwróciła mi uwagę:
– Aniu, musisz się bardziej skupić. Ostatnio popełniasz błędy.
Czułam się rozdarta między obowiązkiem wobec matki a własnym życiem. Zaczęłam mieć problemy ze snem. W nocy przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym wszystkim, co straciłam przez jej chłód: poczucie własnej wartości, pewność siebie, radość z życia.
Pewnego wieczoru zadzwonił Tomek:
– Aniu, wrócisz dziś wcześniej? Dzieci tęsknią za tobą.
Spojrzałam na matkę siedzącą w fotelu przed telewizorem.
– Mamo… muszę już iść.
– Idź – powiedziała obojętnie. – I tak nic tu po tobie.
Wyszłam na klatkę schodową i łzy napłynęły mi do oczu. Czy naprawdę nic tu po mnie? Czy całe moje życie sprowadza się do spełniania cudzych oczekiwań?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka matki:
– Pani Aniu, pani mama przewróciła się w łazience. Pogotowie już było, ale jest bardzo słaba.
Serce mi zamarło. Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niej.
Leżała w łóżku blada i bezradna jak dziecko. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach strach.
– Aniu…
Usiadłam przy niej i chwyciłam ją za rękę.
– Jestem tutaj, mamo.
Przez chwilę milczałyśmy. Wtedy po raz pierwszy poczułam coś na kształt współczucia dla niej – kobiety samotnej, zgorzkniałej przez życie.
Po tym wydarzeniu zaczęłam patrzeć na nią inaczej. Zrozumiałam, że jej chłód był tarczą przed światem. Może sama nigdy nie zaznała miłości? Może nikt jej nie nauczył okazywać uczuć?
Ale czy to usprawiedliwia wszystko? Czy powinnam wybaczyć i zapomnieć o własnym bólu?
Czasem siedzę wieczorem przy stole i patrzę na swoje dzieci bawiące się w salonie. Przysięgłam sobie, że nigdy nie będę taka jak ona. Że moje dzieci zawsze będą wiedziały, że są kochane.
A jednak wciąż wracam do niej – z obowiązku czy z nadziei na choćby jedno dobre słowo?
Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że jest rodziną? Czy miłość naprawdę jest czymś oczywistym między matką a córką? Może czasem trzeba pozwolić sobie odejść od przeszłości i zacząć żyć dla siebie?