„Weź to dziecko, mnie to nie obchodzi. Ale daj mi pieniądze” – historia córki sprzedanej przez własną matkę

– Weź ją sobie, mnie to nie obchodzi. Ale daj mi pieniądze.

Te słowa mojej matki dźwięczą mi w uszach do dziś. Miałam wtedy dziewięć lat i stałam w kuchni, trzymając w rękach kubek z herbatą, który drżał tak bardzo, że rozlałam gorący płyn na podłogę. Ojciec stał naprzeciwko niej, zaciśnięte pięści, twarz czerwona od gniewu i upokorzenia. Matka patrzyła przez okno, jakby rozmawiała o sprzedaży starego mebla, a nie o własnym dziecku.

– Zosiu, idź do swojego pokoju – powiedział ojciec przez zęby. Ale nie ruszyłam się z miejsca. Czułam, że jeśli wyjdę, już nigdy nie będę mogła wrócić do tej kuchni, do tego domu, do tej rodziny.

Matka odwróciła się do mnie powoli. Jej oczy były puste, zimne jak lód. – Słyszałaś? Idź.

Nie poszłam. Stałam tam jak zaklęta, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarza. Czy naprawdę można oddać własne dziecko za pieniądze? Czy ja naprawdę jestem aż tak nieważna?

Mój ojciec wyjął portfel i rzucił nim na stół. – Masz swoje pieniądze. Teraz zostaw nas w spokoju.

Matka schowała banknoty do torebki i bez słowa wyszła z domu. Drzwi trzasnęły głośno. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam łzy w oczach mojego ojca.

– Przepraszam cię, Zosiu – wyszeptał. – Przepraszam za wszystko.

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. W jednej chwili straciłam matkę i dzieciństwo.

Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Ojciec chodził jak cień, nie odzywał się do mnie ani do nikogo przez telefon. Ja zamykałam się w swoim pokoju i patrzyłam w sufit, próbując sobie wyobrazić, że to wszystko jest tylko złym snem.

W szkole dzieci patrzyły na mnie inaczej. Ktoś musiał coś usłyszeć – może sąsiadka, pani Kwiatkowska, która zawsze wszystko wiedziała pierwsza? Zaczęły się szepty na korytarzach i głupie żarty:

– Zosia na sprzedaż! Kto da więcej?

Udawałam, że mnie to nie rusza. Ale bolało jak cholera.

Ojciec próbował być dla mnie dobry. Gotował obiady, choć nie umiał nawet ugotować jajka na twardo. Kupował mi lody i zabierał do kina. Ale ja czułam się jak przedmiot – coś, co można kupić i sprzedać.

Czasem słyszałam jego rozmowy przez telefon:

– Nie wiem, gdzie ona jest… Tak, zabrała wszystko… Nie, nie wróci… Zosia? Radzi sobie… Musi sobie radzić.

Wieczorami leżałam w łóżku i wyobrażałam sobie, że matka wraca po mnie. Że mówi: „Zosiu, przepraszam. Kocham cię.” Ale ona nie wróciła.

Po kilku miesiącach ojciec zaczął pić. Najpierw jedno piwo wieczorem, potem dwa, potem cała butelka wódki na tydzień. Przestał chodzić do pracy. Zaczęli przychodzić listonosze z wezwaniami do zapłaty rachunków.

Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam go śpiącego na kanapie w ubraniu roboczym, z pustą butelką pod ręką. Wtedy poczułam pierwszy raz prawdziwy strach – że zostanę zupełnie sama.

Zadzwoniłam do babci – matki mojego ojca. Przyjechała natychmiast.

– Co tu się dzieje? – zapytała surowo.

Opowiedziałam jej wszystko. O matce, o pieniądzach, o tym, jak bardzo boli mnie serce.

Babcia przytuliła mnie mocno.

– Twoja matka zawsze była trudna – powiedziała cicho. – Ale ty jesteś silna. Przetrwasz to.

Zamieszkałyśmy razem z babcią w jej małym mieszkaniu na Pradze. Ojciec został sam ze swoimi demonami.

Przez kolejne lata próbowałam ułożyć sobie życie na nowo. Babcia była dla mnie wszystkim – matką, ojcem i przyjaciółką. To ona nauczyła mnie gotować rosół i piec szarlotkę na niedzielę. To ona tuliła mnie do snu i powtarzała: „Jesteś wartościowa. Jesteś kochana.” Ale ja nie potrafiłam w to uwierzyć.

W liceum poznałam Marcina. Był cichy i zamknięty w sobie, ale miał dobre serce. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Myślałam: „Może on mnie pokocha taką, jaka jestem? Może przy nim zapomnę o przeszłości?”

Ale przeszłość wracała do mnie każdej nocy w snach. Śniło mi się, że stoję znów w tej kuchni i słyszę głos matki: „Weź ją sobie… Daj mi pieniądze…”

Marcin próbował mnie zrozumieć.

– Zosiu, przecież ja cię kocham – mówił często.

– Ale ja nie potrafię kochać siebie – odpowiadałam mu szczerze.

Kiedy miałam dwadzieścia lat, dostałam list polecony z sądu rodzinnego. Matka chciała odebrać mi mieszkanie po dziadkach – twierdziła, że należy jej się spadek po ojcu.

Spotkałyśmy się pierwszy raz od lat na sali sądowej. Była ubrana elegancko, miała nową fryzurę i drogie perfumy. Patrzyła na mnie jak na obcą osobę.

– Po co ci to mieszkanie? – zapytała chłodno.

– To jedyne miejsce, gdzie czuję się bezpieczna – odpowiedziałam drżącym głosem.

Wzruszyła ramionami.

– Życie jest ciężkie. Musisz nauczyć się walczyć o swoje.

Przegrała sprawę. Ale ja nie czułam zwycięstwa – tylko pustkę.

Po wyjściu z sądu Marcin objął mnie ramieniem.

– Może czas przestać walczyć z przeszłością? – zapytał cicho.

Ale jak przestać walczyć z czymś, co jest częścią ciebie?

Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę – męża i córeczkę Hanię. Codziennie patrzę na nią i obiecuję sobie: „Nigdy cię nie zostawię. Nigdy nie oddam cię za żadne pieniądze świata.” Ale czasem boję się własnych myśli – czy potrafię być dobrą matką? Czy nie powtórzę błędów mojej matki?

Często wracam myślami do tamtej kuchni i pytam siebie: czy naprawdę można sprzedać dziecko? Czy pieniądze są ważniejsze niż miłość? Czy kiedykolwiek będę umiała wybaczyć swojej matce?

A wy? Czy można wybaczyć coś takiego? Czy przeszłość naprawdę da się zostawić za sobą?