Między nadzieją a rozpaczą: Ostatnie dni Piotra

– Nie ma już dla niego ratunku – powiedziała żona obcym, zimnym głosem. – Przyjedź sam i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz. Tam są pielęgniarki, odpowiednie warunki dla niego będą. Przecież nie na darmo wymyślili ten hospicjum, wszyscy tak robią…

W tej chwili czas się zatrzymał. Stałem w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Za oknem padał deszcz, a ja czułem, jakby cały świat płakał razem ze mną. Chciałem krzyczeć, rzucić czymś o ścianę, ale nie miałem już siły. Od miesięcy żyliśmy w cieniu choroby Piotra – naszego syna, który urodził się dwa miesiące przed terminem i od razu trafił na oddział intensywnej terapii.

Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Szpitalne korytarze pachniały środkiem dezynfekującym, a ja biegałem między oddziałami, próbując dowiedzieć się czegokolwiek. Lekarze mówili półsłówkami, pielęgniarki unikały wzroku. Magda – moja żona – była wtedy silniejsza ode mnie. To ona trzymała mnie za rękę i powtarzała: „Piotruś jest wojownikiem, da radę”.

Ale wojownik z każdym dniem słabł. Najpierw pojawiły się komplikacje z oddychaniem, potem infekcja, której nie dało się opanować. Przez ostatnie tygodnie Piotr leżał podłączony do aparatury, a my staliśmy przy jego łóżku i modliliśmy się o cud. Magda coraz częściej zamykała się w sobie. Przestała płakać, przestała mówić o przyszłości. Ja próbowałem rozmawiać z lekarzami, szukałem ratunku w internecie, dzwoniłem do znajomych lekarzy z Warszawy i Krakowa. Wszyscy mówili to samo: „Nie ma już nadziei”.

Kiedy Magda zadzwoniła tamtego ranka, byłem w pracy. Siedziałem nad raportami i udawałem przed kolegami, że wszystko jest w porządku. Jej głos był zimny, obcy – jakby rozmawiała ze mną przez szybę. „I tak nie przeżyje” – powtórzyła bez emocji. „Przyjedź sam i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz”.

Pojechałem do szpitala jak we śnie. Lekarz przyjął mnie w swoim gabinecie i długo tłumaczył sytuację. Mówił o bólu, o cierpieniu, o tym, że hospicjum to najlepsze rozwiązanie dla Piotra. „Nie możemy już nic zrobić poza łagodzeniem bólu” – powiedział cicho. Wyszedłem stamtąd z poczuciem totalnej klęski.

W domu Magda siedziała przy stole i patrzyła w okno. Nie odwróciła się nawet, kiedy wszedłem do kuchni.
– Zdecydowałam – powiedziała cicho. – Nie chcę patrzeć, jak on się męczy.
– To nasze dziecko! – wybuchłem. – Jak możesz tak mówić?
– A jak ty możesz patrzeć na jego cierpienie? – odpowiedziała spokojnie, ale w jej oczach widziałem łzy.

Przez kolejne dni kłóciliśmy się o wszystko: o to, kto powinien być przy Piotrze w szpitalu, kto ma rozmawiać z lekarzami, czy powinniśmy powiedzieć rodzinie prawdę. Moja matka dzwoniła codziennie i pytała: „Jak Piotruś? Może spróbujecie jeszcze czegoś?” Te słowa wbijały się we mnie jak szpilki.

W końcu podjęliśmy decyzję – Piotr trafił do hospicjum dziecięcego pod Warszawą. Tam przynajmniej miał opiekę i nie musiał walczyć o każdy oddech wśród szpitalnych dźwięków i zapachów. Każdego dnia jeździłem do niego po pracy. Siedziałem przy jego łóżku, czytałem mu bajki, chociaż nie wiem, czy mnie słyszał. Magda przychodziła rzadziej – mówiła, że nie daje rady patrzeć na syna w takim stanie.

Zaczęliśmy żyć obok siebie jak obcy ludzie. W domu panowała cisza przerywana tylko dźwiękiem telefonu lub telewizora grającego w tle. Czasem łapałem się na tym, że nienawidzę Magdy za jej chłód i pragmatyzm. Innym razem zazdrościłem jej siły – ja byłem wrakiem człowieka.

Pewnego wieczoru wróciłem z hospicjum później niż zwykle. Magda siedziała na kanapie z kubkiem herbaty.
– Byłeś u niego? – zapytała bez emocji.
– Tak…
– I?
– Śpi… Lekarz mówił, że to kwestia dni…

Nie odpowiedziała nic więcej. Położyłem się na kanapie i długo patrzyłem w sufit. W głowie miałem tylko jedno pytanie: czy mogliśmy zrobić coś więcej? Czy powinniśmy walczyć do końca?

Piotr odszedł trzy dni później. Byliśmy wtedy razem przy jego łóżku – trzymaliśmy go za ręce i płakaliśmy po raz pierwszy od miesięcy razem. Po wszystkim wróciliśmy do pustego domu i długo siedzieliśmy w milczeniu.

Od tamtej pory minęło pół roku. Nasze małżeństwo ledwo przetrwało tę próbę – czasem mam wrażenie, że jesteśmy już tylko współlokatorami dzielącymi wspólne wspomnienia i żal. Magda wróciła do pracy szybciej niż ja; ja wciąż nie potrafię przejść obok pokoju Piotra bez łez.

Często zastanawiam się, czy mogliśmy postąpić inaczej. Czy naprawdę nie było już dla niego ratunku? Czy można wybaczyć sobie to, że pozwoliło się odejść własnemu dziecku? Może ktoś z was zna odpowiedź…