Nie spodziewałam się, że rodzinne wizyty mogą być aż tak wyczerpujące. Zwłaszcza, gdy przyjeżdża mój siostrzeniec…

– Ciociu, a gdzie są chipsy? – wrzasnął Bartek już od progu, zanim zdążyłam nawet dobrze otworzyć drzwi. Jego matka, moja siostra Anka, tylko przewróciła oczami i rzuciła mi wymuszone „Cześć”, jakby była tu za karę. W tle szczekał Maks, mój stary kundel, a ja już wiedziałam, że ten weekend będzie dłużył się w nieskończoność.

Zawsze myślałam, że rodzina to wsparcie. Że kiedy przyjeżdżają do mnie na wieś, to będą chcieli pomóc, posiedzieć razem przy stole, może nawet wyjść na spacer po polach. Ale od kilku lat te wizyty wyglądają zupełnie inaczej. Bartek ma trzynaście lat i nie rozstaje się z telefonem. Zamiast pomóc mi przynieść wodę ze studni czy nakarmić kury, siedzi na kanapie i narzeka na brak Wi-Fi. Anka z kolei rozsiada się w kuchni i zaczyna komentować wszystko: „Czemu masz tak zimno?”, „Dlaczego znowu nie masz mleka?”, „A te firanki to byś mogła już zmienić”.

Wczoraj wieczorem, kiedy już wszyscy poszli spać, usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na swoje popękane dłonie. Przypomniałam sobie czasy, gdy byłam młoda i dom tętnił życiem – mama gotowała rosół, tata rąbał drewno, a my z Anką biegałyśmy po podwórku. Teraz jestem tu sama. Wszystko na mojej głowie: ogród, zwierzęta, drewno do pieca. Kiedy przyjeżdża rodzina, zamiast ulgi czuję tylko większy ciężar.

Dzisiaj rano obudził mnie rumor w piwnicy. Bartek szukał coli i chipsów. Zeszłam na dół i zobaczyłam, jak rozrzuca słoiki z kompotem i ogórkami. – Bartek! – krzyknęłam ostrzej niż chciałam. – Przestań! To nie sklep! –

Spojrzał na mnie z wyrzutem. – U ciebie nigdy nic nie ma! – rzucił i trzasnął drzwiami od piwnicy.

Anka przyszła chwilę później. – Daj mu spokój, jest zmęczony po szkole – powiedziała tonem, który miał mnie uciszyć. – Może byś coś kupiła dla dzieci?

Poczułam, jak narasta we mnie złość. – A może byście sami coś przywieźli? Ja tu mam swoje obowiązki! – odpowiedziałam ostrzej niż zamierzałam.

Wyszłam na podwórko, żeby ochłonąć. Maks biegał wokół nóg, a ja patrzyłam na ogród pełen chwastów i stertę drewna do porąbania. W głowie kłębiły mi się myśli: czy to ja jestem zbyt surowa? Czy może oni naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie na wsi?

Po południu przyszła sąsiadka, pani Zosia. – Oho, masz gości? – zapytała z uśmiechem.

– Mam… Ale czasem mam wrażenie, że lepiej byłoby ich nie mieć – odpowiedziałam cicho.

Pani Zosia pokiwała głową ze zrozumieniem. – Dzieci teraz inne są. Wszystko mają podane pod nos. A my? Myśmy musiały wszystko same…

Wieczorem Anka zaczęła pakować rzeczy. – Bartek chce wracać do domu – powiedziała bez emocji.

Nie zatrzymywałam ich. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, poczułam ulgę wymieszaną z żalem. Czy naprawdę tak trudno im zrozumieć, że tu życie wygląda inaczej? Że nie mam siły być jednocześnie gospodynią, kucharką i animatorką rozrywki?

Usiadłam przy piecu i patrzyłam na ogień. Przypomniały mi się słowa mamy: „Rodzina to skarb”. Ale czy każdy skarb nie wymaga czasem wysiłku, żeby go utrzymać?

Może powinnam im powiedzieć wprost: nie chcę już tych wizyt? Może lepiej być samemu niż czuć się obcą we własnym domu?

A może to ja powinnam się zmienić? Przestać oczekiwać wdzięczności i pomocy?

Patrzę przez okno na ciemniejące pole i pytam siebie: czy naprawdę rodzina powinna być aż takim ciężarem? Czy to ja jestem winna temu, że coraz mniej chcę ich widywać?