„Mam 50 lat, mój mąż zostawił mnie dla innej”: Opowieść o stracie, samotności i nadziei
– Elżbieta, musimy porozmawiać – powiedział Leszek, nie patrząc mi w oczy. Stał w drzwiach naszej sypialni, trzymając w ręku walizkę. W tej chwili świat zawirował mi przed oczami. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i wszystko wróci do normy. Ale nie – to była rzeczywistość, której nie chciałam zaakceptować.
Poznałam Leszka na drugim roku studiów w Krakowie. Był wtedy najprzystojniejszym chłopakiem na roku, a ja – cicha dziewczyna z małego miasta pod Tarnowem. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. On też szybko zwrócił na mnie uwagę. Nasza miłość była jak z filmu: długie spacery po Plantach, rozmowy do rana przy herbacie w akademiku, wspólne marzenia o przyszłości. Wydawało mi się, że wygrałam los na loterii.
Po studiach Leszek oświadczył mi się podczas wyjazdu nad morze. Pamiętam, jak klęczał na piasku i drżały mu ręce. Powiedziałam „tak” bez wahania, choć oboje wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Chcieliśmy najpierw stanąć na nogi – znaleźć pracę, wynająć mieszkanie. Ślub wzięliśmy dopiero trzy lata później. Miałam wtedy 25 lat i czułam się najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Przez lata budowaliśmy nasze życie cegiełka po cegiełce. Leszek dostał pracę w banku, ja zaczęłam uczyć polskiego w liceum. Kupiliśmy mieszkanie na kredyt, potem samochód. Urodziła się nasza córka Marta – oczko w głowie Leszka. Byliśmy zwyczajną rodziną: praca, dom, wakacje nad Bałtykiem, święta u teściów. Czasem się kłóciliśmy o drobiazgi – rachunki, bałagan w kuchni, wychowanie Marty – ale zawsze potrafiliśmy się pogodzić.
Nigdy nie przypuszczałam, że coś może się zmienić. Leszek był troskliwy, czuły, zawsze mogłam na niego liczyć. Nawet gdy miał gorszy dzień, potrafił mnie rozśmieszyć głupim żartem albo przytulić bez słowa. Przez trzydzieści lat byliśmy razem – na dobre i na złe.
Aż do tego dnia.
– Elżbieta… Ja… Ja odchodzę – powiedział cicho.
Nie rozumiałam. Myślałam, że żartuje. Ale on był poważny jak nigdy wcześniej.
– Poznałem kogoś… – dodał po chwili ciszy.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Nie mogłam złapać tchu.
– Kogo? – zapytałam głosem obcym dla samej siebie.
– Ma na imię Justyna. Jest młodsza…
Nie słyszałam już reszty. Siedziałam na łóżku i patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. Przez głowę przelatywały mi obrazy z naszego życia: pierwszy taniec na weselu, narodziny Marty, wspólne święta… Wszystko nagle straciło sens.
Leszek spakował swoje rzeczy i wyszedł. Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień. Przez pierwsze dni nie mogłam spać ani jeść. Chodziłam po domu jak cień, zaglądałam do szafek i szuflad, szukając śladów jego obecności. Każda rzecz przypominała mi o nim: kubek z napisem „Najlepszy tata”, jego ulubiony sweter rzucony na fotel, zdjęcia z wakacji.
Marta próbowała mnie pocieszać przez telefon:
– Mamo, dasz sobie radę! Tata… Tata po prostu zwariował.
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. Miałam pięćdziesiąt lat i nagle zostałam sama. W pracy wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że nic się nie stało. Sąsiadki szeptały za moimi plecami:
– Widzisz? Taka porządna kobieta, a mąż ją zostawił…
Czułam się upokorzona i bezradna. Przez całe życie byłam żoną Leszka – teraz nie wiedziałam już, kim jestem.
Najgorsze były wieczory. Siadałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Czułam się jak staruszka – niewidzialna dla wszystkich, niepotrzebna nikomu. Bałam się przyszłości: czy będę musiała spędzić resztę życia sama? Czy ktoś jeszcze mnie pokocha?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:
– Eluś, przyjedź do nas na wieś. Odpoczniesz trochę.
Pojechałam do rodzinnego domu pod Tarnowem. Mama piekła ciasto drożdżowe, tata naprawiał płot w ogrodzie. Przez chwilę poczułam się znów jak dziecko – bezpieczna i kochana. Ale wiedziałam, że nie mogę uciekać przed swoim życiem w nieskończoność.
Wróciłam do Krakowa i postanowiłam spróbować poukładać wszystko od nowa. Zapisałam się na zajęcia jogi dla kobiet 50+. Poznałam tam kilka fajnych osób – Jadwigę po rozwodzie i Halinę wdowę po lekarzu. Zaczęłyśmy spotykać się na kawie po zajęciach, rozmawiać o życiu i śmiać się z własnych problemów.
Marta namawiała mnie na randki przez internet:
– Mamo, przecież jesteś jeszcze młoda! Nie możesz zamknąć się w domu!
Spróbowałam – założyłam profil na portalu randkowym. Pierwsze spotkania były katastrofą: jeden pan opowiadał tylko o swoim psie, drugi przyszedł pijany… Ale z czasem zaczęłam traktować to jak przygodę.
Najtrudniejsze było wybaczyć Leszkowi. Przez wiele miesięcy czułam do niego żal i gniew. Nie rozumiałam, jak mógł tak po prostu przekreślić nasze wspólne życie dla młodszej kobiety. Ale pewnego dnia spotkałam go przypadkiem w sklepie spożywczym – wyglądał na zmęczonego i starszego niż pamiętałam.
– Elżbieta… Przepraszam – powiedział cicho.
Nie odpowiedziałam nic. Po raz pierwszy poczułam ulgę zamiast bólu.
Dziś mam 51 lat i uczę się żyć na nowo. Czasem jest mi smutno i tęsknię za dawnym życiem, ale wiem już, że samotność nie musi być wyrokiem. Mam córkę, przyjaciółki i swoje pasje. Może jeszcze spotkam kogoś wyjątkowego – a może nauczę się być szczęśliwa sama ze sobą?
Czy starość naprawdę musi oznaczać samotność? A może to właśnie teraz mam szansę odkryć siebie na nowo? Co wy o tym myślicie?