Wróciłam ze szpitala z noworodkiem, a w domu czekał mnie tylko chaos. Czy naprawdę jestem sama w tej walce?

— Naprawdę nie mogłeś chociaż dzisiaj wyjść wcześniej z pracy? — wyszeptałam, patrząc na Andrzeja, który nerwowo zerkał na telefon, stojąc przy wejściu do szpitala. W jednej ręce trzymał kluczyki do auta, w drugiej teczkę z dokumentami. Nasz synek spał w nosidełku, a ja czułam się jakby ktoś wyrwał mi grunt spod nóg.

— Przecież mówiłem ci, że szef nie da mi wolnego. Zresztą… damy radę, nie przesadzaj — rzucił przez zaciśnięte zęby. W jego głosie słyszałam zmęczenie, ale i coś jeszcze — obojętność? A może to ja byłam przewrażliwiona?

Wsiadłam do samochodu, próbując nie rozpłakać się na oczach pielęgniarki, która pomachała nam na pożegnanie. Przez całą drogę do domu milczeliśmy. Andrzej słuchał wiadomości w radiu, ja patrzyłam przez okno na szare, listopadowe ulice Warszawy. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy dam radę?

Kiedy weszliśmy do mieszkania, poczułam uderzenie chłodu. W przedpokoju walały się buty i kurtki, w kuchni sterta brudnych naczyń. Przeszłam do pokoju, który miał być pokojem naszego synka. Zamiast łóżeczka — puste miejsce przy ścianie. Zamiast przewijaka — sterta kartonów po zakupach spożywczych. Usiadłam na kanapie i przytuliłam synka do piersi.

— Andrzej… gdzie są rzeczy dla małego? — zapytałam cicho.

— Przecież mówiłem ci, że wszystko ogarniemy po powrocie. Nie było czasu… — odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.

— Przecież prosiłam cię… — głos mi się załamał. — Prosiłam cię tyle razy! Czy naprawdę muszę wszystko robić sama?

Andrzej westchnął ciężko i wyszedł do kuchni. Usłyszałam trzask lodówki i szelest opakowania chipsów. Zostałam sama z dzieckiem i narastającym poczuciem bezradności.

W nocy mały płakał niemal bez przerwy. Nie miałam nawet śpioszków na zmianę — wszystko było jeszcze nieprane, upchnięte w reklamówkach pod łóżkiem. Próbowałam go przewinąć na ręczniku rozłożonym na stole. Ręce mi się trzęsły, łzy kapały na policzki synka.

Nad ranem zadzwoniła mama.

— Jak się czujesz, kochanie? — zapytała ciepło.

— Mamo… ja nie wiem, czy dam radę. Nic nie jest gotowe, Andrzej cały czas pracuje… — zaczęłam płakać.

— Oj tam, przesadzasz. My też sobie radziliśmy bez tych wszystkich gadżetów. Dasz radę, jesteś silna dziewczyna — odpowiedziała stanowczo.

Poczułam się jeszcze bardziej samotna. Chciałam tylko, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Jestem z tobą”.

Przez kolejne dni próbowałam ogarnąć rzeczywistość. Chodziłam po domu w piżamie, z dzieckiem przy piersi i telefonem przy uchu — dzwoniłam po sklepach, zamawiałam łóżeczko przez internet, prosiłam sąsiadkę o pożyczenie kilku bodziaków. Andrzej wracał późno, rzucał krótkie „jak tam?” i znikał w łazience.

Pewnego wieczoru wybuchłam.

— Czy ty w ogóle widzisz, co się tu dzieje? Ja nie śpię od trzech dni! Nie mam nawet czasu się umyć! Wszystko jest na mojej głowie! — krzyczałam przez łzy.

Andrzej spojrzał na mnie jak na obcą osobę.

— Przesadzasz. Inne kobiety też rodzą dzieci i jakoś żyją. Moja matka mówiła, że kiedyś nie było takich wygód i nikt nie narzekał.

— Ale ja nie jestem twoją matką! Potrzebuję pomocy! Potrzebuję ciebie! — odpowiedziałam drżącym głosem.

Wyszedł z pokoju bez słowa.

Zaczęłam mieć wrażenie, że powoli znikam. Że jestem tylko dodatkiem do czyjegoś życia, maszyną do karmienia i sprzątania. Moje potrzeby przestały istnieć.

Któregoś dnia przyszła teściowa.

— No i co ty taka rozmemłana? Dziecko zdrowe, mąż pracuje… Czego ci jeszcze trzeba? — zapytała z przekąsem.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły tłumaczyć nikomu swoich emocji.

Wieczorem usiadłam przy oknie z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam na światła miasta. Synek spał obok mnie w prowizorycznym łóżeczku zrobionym z kartonu i koca. Czułam się jak najgorsza matka świata.

Zaczęłam pisać wiadomość do przyjaciółki:

„Ola, czy ty też miałaś wrażenie po porodzie, że wszystko jest na twojej głowie? Że nikt cię nie rozumie?”

Odpisała niemal od razu:

„Tak. I to minie. Ale musisz walczyć o siebie. Nie daj sobie wmówić, że jesteś słaba.”

Te słowa były jak plaster na ranę.

Następnego dnia zadzwoniłam do psychologa. Po raz pierwszy od tygodni poczułam ulgę — ktoś mnie wysłuchał bez oceniania.

Zaczęłam powoli układać życie od nowa. Zamówiłam łóżeczko, poprosiłam mamę o pomoc przy praniu ubranek. Zaczęłam mówić Andrzejowi wprost: „Potrzebuję cię tu i teraz”.

Nie było łatwo. Kłóciliśmy się coraz częściej. On twierdził, że przesadzam; ja czułam się coraz bardziej osamotniona. Ale przynajmniej zaczęliśmy rozmawiać naprawdę — o lękach, zmęczeniu, oczekiwaniach.

Dziś wiem jedno: nikt nie przygotował mnie na to, jak bardzo można być samotnym we własnym domu po narodzinach dziecka. Jak bardzo można tęsknić za wsparciem i zwykłym „jestem przy tobie”.

Patrzę na mojego synka i myślę: czy kiedyś będziemy umieli rozmawiać o swoich potrzebach bez wstydu? Czy kobieta naprawdę musi być zawsze silna i niezależna? A może czasem warto po prostu poprosić o pomoc?