Miłość, obowiązek i zdrada: Historia mojego rozbitego małżeństwa

— Nie mogę już tego wytrzymać, Piotrze! — krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a on patrzył na mnie z tym swoim chłodnym, rozczarowanym wzrokiem. — Spróbuj sam zaopiekować się swoją matką przez tydzień, zobaczysz, jak to jest!

Piotr milczał przez chwilę, a potem odwrócił się do mnie plecami. — Zawiodłem się na tobie, Aniu. Myślałem, że jesteśmy rodziną.

To był ten moment. Ten jeden wieczór, który przekreślił dwadzieścia lat naszego wspólnego życia. Dwadzieścia lat kompromisów, wspólnych świąt, wychowywania dzieci i budowania domu w podwarszawskiej Zielonce. Dwadzieścia lat, które nagle przestały mieć znaczenie, bo powiedziałam „dość”.

Teściowa, pani Helena, mieszkała z nami od pięciu lat. Kiedyś była energiczną kobietą — nauczycielką matematyki, która potrafiła rozwiązać każdą łamigłówkę i zawsze miała gotową ripostę. Ale z wiekiem coś zaczęło się zmieniać. Najpierw zapominała o drobiazgach: gdzie położyła klucze, czy zamknęła drzwi. Potem zaczęły się dziwne zachowania — nocne spacery po domu, rozmowy z nieistniejącymi osobami, napady lęku i agresji.

Lekarze postawili diagnozę: otępienie starcze z elementami psychozy. Potrzebowała stałej opieki. Piotr był jedynakiem, więc wszystko spadło na nas. A właściwie — na mnie. Bo on pracował całymi dniami w biurze rachunkowym w Warszawie, wracał późno i był zmęczony. Ja prowadziłam własną działalność — szyłam na zamówienie suknie ślubne i wieczorowe. Praca w domu dawała mi elastyczność, ale też sprawiła, że to ja byłam „pod ręką”.

Na początku próbowałam wszystkiego: ustalałam harmonogramy leków, gotowałam specjalne posiłki, pilnowałam, żeby pani Helena nie wychodziła sama z domu. Ale z każdym miesiącem było coraz gorzej. Zdarzało się, że budziłam się w nocy i znajdowałam ją w kuchni z nożem w ręku, przekonaną, że ktoś chce ją skrzywdzić. Kilka razy próbowała uciec z domu. Dzieci — Ola i Michał — zaczęły coraz częściej nocować u znajomych albo zamykać się w swoich pokojach.

Czułam się jak więzień we własnym domu. Nie miałam już siły ani cierpliwości. Zaczęłam się bać o siebie i o dzieci. Prosiłam Piotra: „Musimy znaleźć jej miejsce w ośrodku. Ja już nie daję rady”. On tylko wzdychał i mówił: „To moja matka. Nie oddam jej do domu starców”.

Pewnego dnia pani Helena uderzyła Olę w twarz — bez powodu. Dziewczyna miała potem siniaka przez tydzień. To był dla mnie sygnał alarmowy. Postawiłam sprawę jasno: „Albo szukamy pomocy, albo ja się wyprowadzam”. Piotr patrzył na mnie jak na potwora.

— Jak możesz być taka bezduszna? To dzięki niej mamy ten dom! To ona nam pomagała przez lata!

— Ale teraz ona nas niszczy! — odpowiedziałam rozpaczliwie.

Przez kilka tygodni żyliśmy jak obcy ludzie pod jednym dachem. Piotr coraz częściej nocował u kolegi z pracy albo wracał późno. Dzieci unikały rozmów. Ja czułam się coraz bardziej samotna i winna.

W końcu przyszedł ten dzień. Piotr wrócił wcześniej niż zwykle, usiadł naprzeciwko mnie przy stole i powiedział spokojnym głosem:

— Aniu, chcę rozwodu.

Zamarłam.

— Co?

— Nie mogę już z tobą żyć po tym wszystkim. Zawiodłem się na tobie jako żonie i człowieku.

Nie płakałam wtedy. Byłam zbyt zmęczona na łzy.

Rozwód ciągnął się miesiącami. Piotr zabrał matkę do siebie do mieszkania w Warszawie — wytrzymał dwa tygodnie, po czym oddał ją do prywatnego ośrodka pod Piasecznem. Dzieci zostały ze mną.

Czasem spotykam Piotra na zakupach albo na szkolnych zebraniach. Patrzy na mnie z wyrzutem, ale już nie rozmawiamy o tym, co było.

Najbardziej boli mnie to poczucie winy — czy naprawdę byłam egoistką? Czy miałam prawo walczyć o siebie i dzieci? Czy miłość do męża powinna oznaczać poświęcenie własnego zdrowia psychicznego?

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy każda rodzina musi przejść przez taki dramat? Może nie ma dobrych rozwiązań — są tylko te mniej bolesne.