Jak modlitwa uratowała mnie podczas rodzinnej wojny o mieszkanie babci – prawdziwa historia z serca Warszawy
– To jest niesprawiedliwe! – głos cioci Ireny odbił się echem od ścian babcinego mieszkania. Siedzieliśmy wszyscy przy tym samym stole, przy którym jeszcze niedawno świętowaliśmy jej imieniny. Teraz, po śmierci babci, stół stał się polem bitwy.
Patrzyłam na mamę, która zaciskała dłonie na filiżance herbaty, jakby to była ostatnia rzecz, która trzyma ją przy zdrowych zmysłach. Wujek Marek, zawsze spokojny, tym razem miał czerwoną twarz i mówił przez zaciśnięte zęby:
– Babcia chciała, żeby mieszkanie zostało w rodzinie. Ale nie dla wszystkich! – rzucił w stronę mojej mamy.
Czułam, jak serce wali mi w piersi. To mieszkanie było całym naszym światem – tu spędzałam każde wakacje, tu uczyłam się jeździć na rowerze po podwórku, tu babcia piekła dla mnie szarlotkę. Teraz miało stać się powodem wojny.
– Przestańcie! – wykrzyknęłam nagle. – Przecież babcia by tego nie chciała!
Wszyscy spojrzeli na mnie jak na intruza. Miałam dwadzieścia osiem lat i czułam się jak dziecko, które próbuje powstrzymać dorosłych przed kłótnią. Ale to nie była zwykła sprzeczka. To była walka o coś więcej niż tylko cztery ściany.
Po pogrzebie babci przez kilka tygodni unikaliśmy rozmów o spadku. Ale kiedy przyszło pismo z sądu, wszystko wybuchło. Każdy miał swoje racje, swoje żale i swoje ukryte pretensje. Mama płakała nocami, tata udawał, że go to nie dotyczy, a ja… Ja zaczęłam się modlić.
Nie byłam szczególnie religijna. Ostatni raz modliłam się chyba przed maturą. Ale wtedy, w środku nocy, kiedy słyszałam przez ścianę cichy szloch mamy, uklękłam przy łóżku i szeptałam:
– Boże, pomóż nam. Nie pozwól, żebyśmy się znienawidzili przez pieniądze.
Następnego dnia poszłam do kościoła na Ochocie. Usiadłam w ławce i patrzyłam na światło wpadające przez witraże. Zaczęłam rozmawiać z Bogiem tak zwyczajnie, po ludzku:
– Nie wiem, co robić. Boję się, że stracę rodzinę. Proszę, daj mi siłę.
Wróciłam do domu spokojniejsza. Mama siedziała przy stole z kubkiem kawy i patrzyła w okno.
– Mamo… – zaczęłam niepewnie. – Może spróbujemy porozmawiać z ciocią Ireną jeszcze raz? Bez krzyków?
Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Myślisz, że to coś da? Oni już podjęli decyzję.
– Ale my też mamy prawo walczyć o swoje – odpowiedziałam cicho. – Tylko… nie chcę wojny.
Przez kolejne tygodnie próbowałam być mediatorem. Umawiałam spotkania, pisałam maile, dzwoniłam do kuzynki Kasi, żeby przekonała swoją mamę do rozmowy. Czasem miałam wrażenie, że rozmawiam ze ścianą.
Pewnego dnia ciocia Irena zadzwoniła do mnie sama.
– Aniu… – jej głos był zmęczony i cichy. – Może rzeczywiście powinniśmy usiąść razem? Bez prawników?
Serce mi zabiło mocniej.
– Bardzo bym tego chciała, ciociu.
Spotkaliśmy się u nas w domu. Mama była spięta jak struna, tata milczał. Ciocia Irena przyszła z Kasią i swoim mężem. Przez pierwsze pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – o pogodzie, o korkach na Alejach Jerozolimskich, o tym, jak bardzo brakuje nam babci.
W końcu ciocia powiedziała:
– Wiecie… Ja też nie chcę wojny. Ale boję się zostać z niczym.
Mama spojrzała na nią ze łzami w oczach:
– Ja też się boję.
Wtedy pierwszy raz od miesięcy poczułam nadzieję. Zaczęliśmy rozmawiać o rozwiązaniach – może sprzedać mieszkanie i podzielić pieniądze? Może ktoś z nas je wykupi? Każdy miał swoje argumenty i lęki, ale już nie było krzyków.
Wieczorem znów uklękłam przy łóżku.
– Dziękuję Ci, Boże – szeptałam przez łzy ulgi. – Dziękuję za tę rozmowę.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się sprzedać mieszkanie i podzielić pieniądze po równo. Nie było łatwo – były łzy, były żale i poczucie straty. Ale nie straciliśmy siebie nawzajem.
Dziś mijam tamto mieszkanie na Ochocie i czuję ukłucie w sercu. Ale wiem jedno: gdyby nie modlitwa i wiara w to, że można rozmawiać bez nienawiści, pewnie już nie mielibyśmy ze sobą kontaktu.
Czasem zastanawiam się: ile rodzin rozpada się przez pieniądze? Czy naprawdę warto walczyć do upadłego o rzeczy materialne? Może czasem lepiej po prostu… zaufać?