Mama odmówiła spotkań z tatą, więc święta spędzaliśmy osobno. Pewnego dnia miałam dość

— Nie chcę go widzieć, Marto. Nie każ mi tego robić — głos mamy był cichy, ale stanowczy. Stałam w przedpokoju, trzymając w ręku czerwoną czapkę z pomponem, którą tata kupił mi rok temu na jarmarku bożonarodzeniowym. Miałam wtedy dziesięć lat i nie rozumiałam jeszcze, dlaczego mama i tata nie mogą być razem przy jednym stole. W tamte święta, jak i w każde kolejne, musiałam wybierać: Wigilia z mamą czy z tatą? Nigdy razem.

Lata 90. w Polsce były trudne. Wszyscy wokół narzekali na brak pieniędzy, kolejki w sklepach i niepewność jutra. Ale dla mnie największym problemem był brak rodziny. Prawdziwej rodziny — tej z reklam telewizyjnych, gdzie wszyscy się śmieją, dzielą opłatkiem i nikt nie płacze po kątach. U nas było inaczej. Mama pracowała w aptece, wracała zmęczona i rozdrażniona. Tata po rozwodzie wyprowadził się do innego miasta, przyjeżdżał tylko na święta albo moje urodziny. Zawsze z prezentem, zawsze z uśmiechem, ale ten uśmiech nie sięgał oczu.

— Może byście chociaż na chwilę… — próbowałam raz zaproponować, mając nadzieję, że magia świąt zadziała.

— Nie mów mi o nim! — przerwała mi mama. — On wybrał swoje życie. Teraz my mamy swoje.

Nie rozumiałam wtedy jej gniewu. Tata nigdy nie mówił źle o mamie. Zawsze powtarzał: „Twoja mama jest silna, poradzi sobie”. Ale ja nie radziłam sobie wcale. Każde święta były dla mnie jak rozdzieranie serca na pół. Najpierw Wigilia z mamą i babcią — cicha, pełna napięcia, bez kolędowania, bo „nie ma nastroju”. Potem szybka podróż do taty, gdzie czekała na mnie choinka i ciepłe pierogi, ale bez mamy wszystko smakowało gorzko.

Pamiętam jeden szczególny wieczór. Miałam wtedy trzynaście lat. Siedziałam przy oknie w pokoju taty, patrząc na spadający śnieg. Tata próbował mnie rozweselić:

— Może pójdziemy na spacer? Zobaczysz, jak pięknie jest w parku zimą.

— Nie chcę — odpowiedziałam szeptem. — Chcę tylko, żebyście byli razem.

Tata spuścił wzrok. Po chwili usiadł obok mnie i objął ramieniem.

— Czasem ludzie nie potrafią być razem, nawet jeśli bardzo by tego chcieli — powiedział cicho.

Wróciłam do mamy późno tamtego wieczoru. Była już w łóżku, ale słyszałam jej cichy płacz przez drzwi. Wtedy po raz pierwszy poczułam gniew — nie na nią czy tatę, ale na całą tę sytuację. Dlaczego ja muszę cierpieć przez ich decyzje?

Lata mijały, a ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. W szkole udawałam, że wszystko jest w porządku. Zazdrościłam koleżankom, które narzekały na rodzinne kłótnie przy stole — przynajmniej mieli wszyscy siebie nawzajem. Ja miałam dwa domy i żadnego prawdziwego.

Kiedy miałam siedemnaście lat, postanowiłam coś zmienić. Zbliżały się kolejne święta i poczułam, że jeśli jeszcze raz będę musiała wybierać między mamą a tatą, to pęknę na pół.

— Mamo — zaczęłam pewnego wieczoru w kuchni — czy nie możesz chociaż raz spotkać się z tatą? Dla mnie? Żebyśmy mogli być razem przy stole?

Mama spojrzała na mnie zaskoczona i od razu zobaczyłam w jej oczach strach.

— Nie rozumiesz… To nie takie proste.

— Ale ja już nie mogę tak żyć! — wybuchłam. — Każde święta są dla mnie koszmarem! Czy naprawdę wasza duma jest ważniejsza niż moje szczęście?

Mama milczała długo. Widziałam, jak walczy ze sobą. W końcu wyszła z kuchni bez słowa.

Następnego dnia zadzwoniła do taty. Słyszałam ich rozmowę przez drzwi — była pełna napięcia i niedopowiedzeń, ale po raz pierwszy od lat usłyszałam w głosie mamy coś innego niż gniew. Może żal? Może tęsknotę?

W Wigilię usiedliśmy razem przy stole: ja, mama i tata. Było niezręcznie, nikt nie wiedział, co powiedzieć. Ale kiedy podzieliliśmy się opłatkiem, poczułam ulgę tak wielką, że aż łzy napłynęły mi do oczu.

— Dziękuję wam — wyszeptałam.

Tego wieczoru po raz pierwszy od lat poczułam się jak w domu.

Dziś jestem dorosła i wiem, że życie nie jest czarno-białe. Rodzice nigdy już nie byli razem jako para, ale nauczyli się być razem dla mnie. Czy musiałam aż tak krzyczeć o swoje szczęście? Czy naprawdę dzieci muszą płacić za błędy dorosłych? Może czasem warto odważyć się powiedzieć głośno to, co boli najbardziej.