Odeszłam z domu, zostawiając mamę samą. Długo nie mogłam sobie tego wybaczyć…

— Nie możesz mnie tak zostawić, Marto! — głos mamy drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stałam w korytarzu naszego mieszkania na warszawskim Grochowie, z walizką w ręku i sercem ściśniętym jak nigdy dotąd. W powietrzu unosił się zapach jej ulubionej kawy, którą zaparzyła, jakby chciała zatrzymać mnie jeszcze na chwilę. — Mamo, ja… muszę spróbować żyć po swojemu — odpowiedziałam cicho, ledwo powstrzymując łzy.

To był dzień, który zmienił wszystko. Miałam dwadzieścia cztery lata, skończone studia i pierwszą poważną pracę w redakcji lokalnej gazety. Mama była wdową od dziesięciu lat, a ja jej jedyną córką. Przez lata żyłyśmy tylko we dwie, dzieląc się wszystkim: radościami, troskami, codziennością. Odkąd tata zmarł nagle na zawał, mama zamknęła się w sobie, a ja stałam się dla niej całym światem. Czułam się odpowiedzialna za jej szczęście — i nieszczęście.

Kiedy dostałam propozycję pracy w Gdańsku, wiedziałam, że to szansa, której nie mogę zmarnować. Ale każda rozmowa o wyjeździe kończyła się płaczem. — Jak możesz mnie zostawić? Przecież ja tu nikogo nie mam! — powtarzała mama. Widziałam w jej oczach strach i żal. Czułam się jak zdrajczyni.

Wyprowadziłam się w środku tygodnia, żeby nie robić z tego wielkiego wydarzenia. Mama nie odprowadziła mnie na dworzec. Po prostu zamknęła się w swoim pokoju i nie wyszła nawet wtedy, gdy zamykałam drzwi na klucz. W pociągu do Gdańska płakałam przez całą drogę.

Pierwsze tygodnie były koszmarem. Nowe miasto, nowa praca, obcy ludzie. Każdego wieczoru dzwoniłam do mamy, ale rozmowy były krótkie i chłodne. — Wszystko w porządku — mówiła sztywno. — Nie martw się mną. Ale wiedziałam, że cierpi.

Zaczęłam mieć koszmary. Śniło mi się, że mama leży sama w ciemnym mieszkaniu i woła mnie o pomoc. Budziłam się zlana potem i nie mogłam złapać tchu. W pracy popełniałam błędy, byłam rozkojarzona. Znajomi pytali: — Co się z tobą dzieje? — Ale nie umiałam im odpowiedzieć.

W końcu pewnego wieczoru zadzwoniłam do mamy i usłyszałam w słuchawce ciszę. Nie odebrała. Próbowałam jeszcze kilka razy — bez skutku. Przerażona zadzwoniłam do sąsiadki z piętra niżej. — Pani Marta? Wszystko dobrze, pani mama była dziś na zakupach — uspokoiła mnie pani Halina. Ale ja już wiedziałam: muszę coś zmienić.

Zaczęłam chodzić do kościoła niedaleko mojego nowego mieszkania. Nie byłam szczególnie religijna, ale potrzebowałam czegoś, co pozwoli mi przetrwać ten ból. Siadałam w ostatniej ławce i modliłam się: „Boże, daj mi siłę wybaczyć sobie to, co zrobiłam”. Czułam się winna za każdy uśmiech, za każdą nową znajomość, za każdą chwilę szczęścia.

Pewnego dnia po mszy podeszła do mnie starsza kobieta — pani Zofia. — Widzę cię tu często sama — powiedziała ciepło. — Chcesz porozmawiać? Zgodziłam się bez wahania. Opowiedziałam jej o mamie, o wyjeździe, o poczuciu winy, które mnie dusiło.

— Wiesz, moja córka też wyjechała za granicę — powiedziała pani Zofia. — Na początku myślałam, że umrę z tęsknoty. Ale potem zrozumiałam: ona musi żyć swoim życiem. Ty też masz do tego prawo.

Te słowa były jak balsam na moją duszę. Zaczęłam codziennie modlić się o siłę dla siebie i dla mamy. Pisałam do niej listy — prawdziwe listy na papierze — w których opowiadałam o swoim życiu i pytałam o jej sprawy.

Po kilku miesiącach mama zadzwoniła do mnie sama.

— Marto… chyba przesadziłam z tym obrażaniem się na ciebie — powiedziała cicho. — Wiem, że musisz mieć swoje życie. Ja też muszę nauczyć się żyć sama.

Rozmawiałyśmy długo jak nigdy wcześniej. Mama zaczęła wychodzić z domu, zapisała się na zajęcia dla seniorów w domu kultury. Ja zaczęłam powoli wybaczać sobie to, że wybrałam siebie.

Dziś mija dwa lata od tamtego dnia na korytarzu. Nadal czasem czuję ukłucie winy, gdy widzę mamy samotne na ławkach w parku albo słyszę jej smutny głos przez telefon. Ale wiem już jedno: nie można żyć tylko dla innych. Modlitwa pomogła mi odnaleźć spokój i przebaczenie.

Czasem pytam siebie: czy naprawdę można być szczęśliwym bez poczucia winy? Czy Bóg wybacza nam to, że wybieramy własną drogę? Może najważniejsze to nauczyć się wybaczać samemu sobie…