Czy naprawdę można kochać kogoś całe życie? Historia matki, która boi się o przyszłość swojej córki

– Mamo, dlaczego zawsze musisz się wtrącać? – krzyknęła na mnie Zuzanna, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Stałam w korytarzu naszego mieszkania w Krakowie, z sercem ściśniętym jak nigdy dotąd. Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć równie ostro, ale powstrzymałam się. W końcu to nie pierwszy raz, kiedy nasza rozmowa kończy się awanturą. Ale tym razem było inaczej – tym razem chodziło o jej małżeństwo.

Mam na imię Barbara. Mam 58 lat i przez większość życia byłam przekonana, że nigdy nie będę miała dzieci. Gdy miałam 35 lat, lekarze powiedzieli mi wprost: „Pani Barbaro, niestety, nie może pani mieć dzieci”. Pamiętam, jak wróciłam wtedy do domu i zobaczyłam mojego męża, Andrzeja, siedzącego przy stole z pustym wzrokiem. Przez kilka tygodni żyliśmy jak w zawieszeniu – on zamykał się w sobie, ja płakałam po nocach. Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Wszyscy wokół mieli dzieci, a my tylko siebie i pustkę.

A potem stał się cud. Nie wiem, czy to była opatrzność, czy po prostu błąd lekarzy – ale pewnego dnia zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Pamiętam ten dzień jak dziś: padał deszcz, a ja wybiegłam na balkon i krzyczałam z radości. Andrzej płakał razem ze mną. Dziewięć miesięcy później urodziła się Zuzanna – nasze słońce, nasza nadzieja.

Przez lata rozpieszczałam ją jak tylko mogłam. Była moim oczkiem w głowie – wszystkim, czego pragnęłam. Może to był błąd? Może powinnam była być bardziej stanowcza? Zuzanna od dziecka była uparta, impulsywna i bardzo wymagająca. Miała swoje zdanie na każdy temat i nie znosiła sprzeciwu. W szkole często wdawała się w konflikty z nauczycielami i rówieśnikami. Zawsze tłumaczyłam sobie: „To silny charakter, poradzi sobie w życiu”.

Ale kiedy dorosła i poznała Pawła – mojego obecnego zięcia – zaczęłam widzieć rzeczy, których wcześniej nie chciałam dostrzegać. Paweł jest jej zupełnym przeciwieństwem: spokojny, wyrozumiały, cichy. Kiedy pierwszy raz przyszedł do nas na obiad, siedział przy stole z opuszczonym wzrokiem i odpowiadał półsłówkami na pytania Zuzanny. Ona natomiast mówiła za dwoje – narzekała na pracę, komentowała politykę, przerywała mu w pół zdania.

Z czasem zauważyłam, że Paweł coraz częściej milknie w jej obecności. Kiedyś próbowałam z nim porozmawiać:

– Pawle, wszystko w porządku? – zapytałam cicho podczas rodzinnego grilla.

Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Tak, proszę pani… Zuzia po prostu ma silny charakter.

Ale widziałam w jego oczach zmęczenie. Czasem nawet rezygnację.

Ostatnio zaczęły do mnie docierać plotki od sąsiadów: że Zuzanna krzyczy na Pawła na klatce schodowej; że widziano go późno wracającego do domu z pracy; że coraz częściej wychodzi sam na spacery z psem. Zaczęłam się martwić.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie Zuzanna:

– Mamo, Paweł znowu mnie nie rozumie! On nic nie czuje! Ja wszystko robię sama!

Słuchałam jej żalów przez godzinę, ale w głębi duszy wiedziałam, że to nie cała prawda. Paweł zawsze był dla niej dobry – gotował obiady, sprzątał mieszkanie, znosił jej humory bez słowa skargi.

Zaczęłam się zastanawiać: czy moja córka naprawdę potrafi kochać? Czy umie być dla kogoś wsparciem? Czy Paweł wytrzyma z nią całe życie?

Kilka dni temu zaprosiłam Pawła na kawę pod pretekstem pomocy przy naprawie kranu.

– Pawle… powiedz szczerze: jesteś szczęśliwy z moją córką?

Zawahał się przez chwilę.

– Pani Barbaro… ja ją kocham. Ale czasem czuję się… niewidzialny. Jakby moje potrzeby nie miały znaczenia.

Zrobiło mi się go żal. Chciałam go przytulić i powiedzieć: „Uciekaj póki możesz!”. Ale przecież to moja córka… Moje dziecko.

Wieczorem długo rozmawiałam z Andrzejem.

– Może to nasza wina? Może za bardzo ją rozpieszczaliśmy?

On tylko wzruszył ramionami.

– Każdy jest kowalem własnego losu.

Ale ja nie mogę przestać się martwić. Każdego dnia zastanawiam się: czy Paweł wytrzyma jeszcze rok? Pięć lat? Całe życie?

Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że boję się przyszłości mojej córki bardziej niż własnej starości. Boję się, że zostanie sama – bo nikt nie wytrzyma jej charakteru. Boję się też o Pawła – żeby nie zmarnował sobie życia przy kimś, kto nie potrafi dawać tyle samo, ile bierze.

Czasem patrzę na Zuzannę i widzę w niej siebie sprzed lat: zagubioną, pełną lęków kobietę, która boi się odrzucenia i dlatego atakuje pierwsza. Może powinnam jej to powiedzieć? Może powinnam ją ostrzec?

Ale czy matka ma prawo ingerować aż tak głęboko w życie dorosłego dziecka?

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na przechodzących ludzi. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy można naprawdę kochać kogoś całe życie? Czy miłość to tylko cierpliwość i poświęcenie jednej strony? A może czasem trzeba pozwolić odejść – nawet jeśli to boli?

Czy jestem złą matką, że martwię się bardziej o zięcia niż o własną córkę? Co byście zrobili na moim miejscu?