Oczywiście, pomożemy: Kiedy pojawiło się dziecko, dziadkowie zniknęli bez śladu

— Mamo, czy możesz przyjechać dziś po południu? — mój głos drżał, gdy trzymałam w jednej ręce telefon, a w drugiej kołysałam płaczącą Zosię. Była już czwarta rano, a ja nie spałam od dwóch dni. — Kochanie, wiesz, że teraz mamy z tatą tyle spraw… Może jutro? — usłyszałam w odpowiedzi. Wtedy poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.

Jeszcze kilka miesięcy temu wszystko wydawało się takie proste. Ja i Tomek byliśmy typowym małżeństwem z Warszawy po trzydziestce: skupieni na pracy, podróżach, własnych pasjach. Dziecko? „Jeszcze nie teraz” — powtarzaliśmy sobie przez lata. W końcu jednak poczuliśmy, że to ten moment. Rodzina przyjęła tę wiadomość z entuzjazmem. Moja mama ściskała mnie ze łzami w oczach: — Oczywiście, pomożemy! — zapewniała. Teściowa przyniosła nawet album ze zdjęciami Tomka z dzieciństwa i mówiła o tym, jak cudownie będzie mieć wnuczkę.

Poród był trudny. Zosia przyszła na świat dwa tygodnie przed terminem, drobna i krucha. Przez pierwsze dni w szpitalu czułam się jak bohaterka filmu: wszyscy dzwonili, pytali, czy czegoś potrzebuję. Ale kiedy wróciliśmy do domu, rzeczywistość uderzyła z całą mocą. Zosia płakała niemal bez przerwy. Tomek musiał wrócić do pracy już po tygodniu — jego szef nie był zachwycony urlopem ojcowskim. Ja byłam sama, niewyspana, zagubiona.

Pierwszy raz poprosiłam mamę o pomoc, gdy Zosia miała kolki i nie spała całą noc. — Mamo, proszę… — szeptałam przez łzy. — Martuś, mamy z tatą wyjazd do Kazimierza na weekend, odpocznij trochę, dasz radę — odpowiedziała lekko zirytowana. Teściowa? — Oj, kochanie, ja już nie mam tyle siły co kiedyś… Poza tym muszę pilnować ogródka i kota — tłumaczyła się przez telefon.

Z każdym dniem czułam się coraz bardziej samotna. Znajomi odwiedzali nas raz czy dwa z prezentami i gratulacjami, ale potem wracali do swojego życia. Tomek starał się pomagać wieczorami, ale był wykończony po pracy. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: kto ma wstać do dziecka, kto zrobi zakupy, kto posprząta kuchnię. Pewnej nocy wybuchłam:

— Obiecywali, że nam pomogą! Gdzie oni są?!

Tomek tylko wzruszył ramionami:

— Może nie chcą się narzucać? Może myślą, że sobie radzimy?

Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Przecież prosiłam ich o pomoc wprost.

Pewnego dnia zadzwoniłam do mamy jeszcze raz. — Mamo, naprawdę już nie daję rady… — powiedziałam cicho. Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Marto, my też mamy swoje życie. Chcemy trochę odpocząć na emeryturze. Nie możesz oczekiwać od nas wszystkiego.

Zamurowało mnie. Przecież przez całe życie słyszałam: „Rodzina jest najważniejsza”. A teraz? Zostaliśmy sami z naszym zmęczeniem i frustracją.

Zaczęłam rozmawiać z innymi młodymi mamami na forach internetowych. Okazało się, że nie jestem wyjątkiem. Wiele z nich pisało o podobnych doświadczeniach: dziadkowie obiecują pomoc, ale potem znikają albo ograniczają kontakt do minimum. „Chcą żyć dla siebie”, „Nie chcą być niańkami” — powtarzały.

Z czasem nauczyłam się radzić sobie sama. Zosia rosła zdrowo, choć bywały dni, kiedy miałam ochotę wyjść z domu i już nie wracać. Czasem patrzyłam na Tomka i widziałam w jego oczach ten sam żal i rozczarowanie.

Któregoś dnia spotkałam mamę przypadkiem w sklepie. Uśmiechnęła się szeroko:

— Jak tam moja wnusia?

Nie wytrzymałam:

— Chciałabyś wiedzieć? Może powinnaś czasem ją odwiedzić.

Mama speszyła się i zaczęła tłumaczyć:

— Marto, ja naprawdę… Nie wiedziałam, że aż tak ci ciężko.

— Prosiłam cię tyle razy! — przerwałam jej ze łzami w oczach.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Przez kilka dni nie mogłam przestać o tym myśleć. Czy to ja jestem zbyt wymagająca? Czy może dzisiejsi dziadkowie naprawdę nie chcą już być częścią życia swoich wnuków?

Minęły miesiące. Zosia zaczęła chodzić do żłobka, ja wróciłam do pracy na pół etatu. Z Tomkiem powoli odbudowywaliśmy naszą relację, choć blizny pozostały. Dziadkowie odwiedzali nas od czasu do czasu — na święta albo urodziny Zosi — ale już nigdy nie było tak jak dawniej.

Czasem patrzę na zdjęcia sprzed kilku lat i zastanawiam się: gdzie podziała się ta bliskość? Czy rodzina to tylko słowa rzucane na wiatr? A może każdy musi nauczyć się radzić sobie sam?

Może to jest właśnie dorosłość: pogodzenie się z tym, że nawet najbliżsi mogą cię zawieść.