Utrzymuję rodzinę, gdy mój mąż ucieka w wirtualny świat
– Bartek, ile jeszcze będziesz siedział przy tym komputerze? – zapytałam, ledwo powstrzymując łzy. Była już prawie północ, a ja po raz kolejny sama usypiałam dzieci i zmywałam naczynia po kolacji.
Bartek nawet nie oderwał wzroku od ekranu. – Jeszcze chwilę, kochanie. Zaraz kończę questa – mruknął, klikając nerwowo myszką.
Patrzyłam na jego plecy, na tę znajomą sylwetkę, która kiedyś była dla mnie ostoją. Teraz czułam się, jakby między nami wyrósł mur nie do przeskoczenia. Przypomniałam sobie, jak rok temu wrócił do domu z wypowiedzeniem w ręku. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to tylko chwilowy kryzys. „Odpocznę tydzień, może dwa. Potem zacznę szukać czegoś nowego” – zapewniał mnie wtedy.
Minął tydzień. Potem miesiąc. Z każdym kolejnym dniem coraz trudniej było mi uwierzyć w jego obietnice. Z początku próbowałam go wspierać. „To nie twoja wina”, „Rynek pracy jest trudny”, „Poradzimy sobie” – powtarzałam jak mantrę. Ale kiedy zasiłek się skończył, a on coraz więcej czasu spędzał w świecie gier, zaczęłam czuć narastającą frustrację.
– Mamo, a tata dzisiaj znowu nie pójdzie ze mną na rower? – zapytała Zosia pewnego popołudnia, patrząc na mnie wielkimi oczami.
– Tata jest zajęty… – odpowiedziałam cicho, nie mając siły tłumaczyć jej kolejny raz, że tata „odpoczywa”.
W pracy coraz częściej zostawałam po godzinach. Musiałam zarobić na kredyt, rachunki i przedszkole dla Antka. Szefowa patrzyła na mnie z politowaniem, gdy prosiłam o kolejne nadgodziny.
– Wszystko w porządku w domu? – zapytała kiedyś pani Marta.
– Tak… po prostu muszę trochę dorobić – skłamałam.
Wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam na śpiące dzieci. Czułam się jak samotna wyspa na środku oceanu problemów. Bartek był fizycznie obecny, ale emocjonalnie coraz dalej ode mnie i dzieci.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę.
– Bartek, musimy porozmawiać. Tak dłużej być nie może. Ja nie dam rady wszystkiego ciągnąć sama! – powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie z irytacją.
– Przecież szukam pracy! Wysłałem dziś dwa CV!
– Ale przez resztę dnia siedzisz przy grach! Dzieci cię potrzebują! Ja cię potrzebuję! – głos mi się załamał.
Zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami i wrócił do gry. Poczułam się niewidzialna.
Zaczęłam rozmawiać z mamą przez telefon coraz częściej.
– Może on ma depresję? – zapytała kiedyś mama. – Może powinien pójść do specjalisty?
Nie wiedziałam już, co myśleć. Z jednej strony byłam wściekła na Bartka za jego bierność i ucieczkę od odpowiedzialności. Z drugiej – widziałam w nim cień dawnego siebie: zagubionego chłopaka, który nie wie, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
W pracy zaczęły się plotki. Koleżanki szeptały za moimi plecami:
– Słyszałaś? Jej mąż podobno całymi dniami gra w gry…
Czułam się upokorzona. Zaczęłam unikać wspólnych przerw na kawę.
Któregoś dnia Antek wrócił z przedszkola zapłakany.
– Mamo, pani powiedziała, że tata powinien przyjść na przedstawienie… Czemu tata nigdy nie przychodzi?
Nie umiałam mu odpowiedzieć. Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie, że muszę coś zmienić.
Zaczęłam zostawiać Bartkowi kartki z zadaniami: „Odbierz Zosię z zajęć”, „Zrób zakupy”, „Przygotuj obiad”. Czasem coś zrobił, czasem nie. Kiedy próbowałam rozmawiać o terapii lub wspólnej konsultacji u psychologa rodzinnego, reagował agresją:
– Nie jestem wariatem! Po prostu mam gorszy czas!
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. W salonie panował bałagan: puste opakowania po chipsach, kubki po kawie, dzieci bawiły się same w kącie. Bartek siedział przed komputerem w słuchawkach i nawet nie zauważył mojego wejścia.
Wtedy coś we mnie pękło.
– Dość! Albo idziesz ze mną na terapię, albo… albo nie wiem! – krzyknęłam przez łzy.
Dzieci spojrzały na mnie przerażone. Bartek zdjął słuchawki i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Ty chyba żartujesz… – zaczął, ale widząc moją determinację, zamilkł.
Przez kolejne dni panowała między nami cisza. Rozmawialiśmy tylko o sprawach dzieci i domu. Czułam się jak współlokatorka we własnym małżeństwie.
Któregoś wieczoru usiadł obok mnie na kanapie.
– Może faktycznie powinienem pogadać z kimś… – powiedział cicho. – Nie wiem już sam…
To był pierwszy krok. Umówiliśmy się do psychologa rodzinnego. Na pierwszej wizycie Bartek prawie się nie odzywał. Ja płakałam przez pół spotkania. Ale potem zaczęliśmy rozmawiać o tym, co nas boli, czego nam brakuje.
Nie było łatwo. Były dni lepsze i gorsze. Czasem Bartek wracał do starych nawyków i znikał w grach na całe popołudnia. Ale zaczął też wychodzić z dziećmi na spacer, pomagać w domu, szukać pracy bardziej aktywnie.
Minęło kilka miesięcy. Nadal to ja utrzymuję rodzinę i czuję ciężar odpowiedzialności na swoich barkach. Ale widzę światełko w tunelu. Bartek powoli wraca do nas – do mnie i do dzieci.
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze wytrzymam? Czy miłość wystarczy, by przetrwać taki kryzys? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak samotny w związku?