Między ciszą a krzykiem: Opowieść ojca, który został sam
— Tata, a mama wróci dzisiaj na kolację? — zapytała Zosia, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami, w których odbijał się blask kuchennej lampy. Stałem przy zlewie, z rękami zanurzonymi w pianie, próbując zmyć z talerzy resztki obiadu, który i tak zjadłem tylko ja i dzieci. Westchnąłem ciężko, czując jak w gardle rośnie mi gula.
— Nie wiem, kochanie. Mama ma dużo pracy — odpowiedziałem, starając się, żeby mój głos brzmiał spokojnie. Ale Zosia już wiedziała. Miała dopiero siedem lat, a rozumiała więcej niż powinna.
To był kolejny wieczór, kiedy Marta nie wróciła do domu na czas. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Najpierw tłumaczyła się nadgodzinami w kancelarii, potem spotkaniami biznesowymi, a w końcu przestała tłumaczyć się w ogóle. Zostawiała nas samych — mnie i nasze dzieci: Zosię i czteroletniego Antka.
Nie tak wyobrażałem sobie rodzinę. Zawsze byłem tym, który wszystko doprowadza do końca. W szkole miałem najlepsze oceny, w domu pomagałem rodzicom, kiedy tata zachorował. Gdy poznałem Martę na studiach prawniczych w Warszawie, wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Ona była ambitna, piękna i pewna siebie. Ja — uporządkowany i odpowiedzialny. Myślałem, że to idealne połączenie.
Pierwsze lata były szczęśliwe. Kupiliśmy mieszkanie na Bielanach, urodziła się Zosia, potem Antek. Marta wróciła do pracy szybciej niż planowaliśmy, ale nie miałem jej tego za złe — kochała swoją pracę. Ja mogłem pracować zdalnie jako programista, więc przejąłem większość obowiązków domowych. Gotowałem obiady, odprowadzałem dzieci do przedszkola i szkoły, pomagałem w lekcjach. Byłem dumny z tego, jak sobie radzę.
Ale z czasem coś zaczęło się psuć. Marta coraz częściej znikała wieczorami. Przestała pytać o dzieci, o mnie. W weekendy była zmęczona albo wyjeżdżała na „szkolenia”. Zaczęły się kłótnie — najpierw ciche pretensje o niepozmywane naczynia czy bałagan w przedpokoju, potem coraz głośniejsze awantury o wszystko i o nic.
— Może gdybyś był bardziej ambitny… — rzuciła kiedyś Marta podczas jednej z kłótni.
— Ambitny? Przecież to ja tu wszystko ogarniam! — wybuchłem wtedy pierwszy raz od lat.
— Ty? Ty siedzisz w domu i bawisz się w tatusia! Ja pracuję na nas wszystkich!
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez kilka dni nie mogłem na nią patrzeć bez poczucia upokorzenia i gniewu.
W końcu pewnego dnia wróciłem z dziećmi ze szkoły i zobaczyłem pustą szafę Marty. Na stole leżał list: „Przepraszam. Muszę odejść. To nie twoja wina”.
Nie płakałem wtedy. Musiałem być silny dla dzieci. Zosia tuliła się do mnie przez całą noc, Antek płakał i wołał mamę przez sen. Ja siedziałem na brzegu łóżka i patrzyłem w ciemność.
Rodzice Marty zadzwonili dwa dni później.
— Michał, co się stało? Marta nie odbiera telefonu — zapytała teściowa drżącym głosem.
— Odeszła — odpowiedziałem sucho.
— Jak to odeszła? Przecież… przecież wy byliście tacy szczęśliwi…
Nie miałem siły tłumaczyć jej wszystkiego.
Moja mama przyjechała następnego dnia z Torunia.
— Synku, dasz radę — powiedziała cicho, głaszcząc mnie po ramieniu.
Ale czy naprawdę dawałem radę? Każdy dzień był walką: pobudka o szóstej rano, śniadanie dla dzieci, odprowadzenie ich do szkoły i przedszkola, szybkie zakupy, praca do późnego popołudnia z przerwami na pranie i gotowanie. Wieczorem bajka dla Antka, czytanie książki Zosi, potem samotność w pustym salonie.
Czasem miałem ochotę krzyczeć ze zmęczenia i bezsilności. Patrzyłem na zdjęcia ze ślubu wiszące nad komodą i zastanawiałem się: gdzie popełniłem błąd? Czy mogłem zrobić coś inaczej?
Dzieci pytały o mamę coraz rzadziej. Zosia zamknęła się w sobie, zaczęła mieć problemy w szkole. Antek stał się nerwowy i płaczliwy. Próbowałem być dla nich wszystkim: ojcem, matką, przyjacielem. Ale czasem czułem się jak oszust — jakbym tylko udawał silnego.
Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie z zeszytem.
— Tata… pani powiedziała, że mam napisać wypracowanie o rodzinie. Ale ja nie wiem co napisać… — wyszeptała ze łzami w oczach.
Przytuliłem ją mocno.
— Napisz prawdę, kochanie. Że rodzina to ludzie, którzy się kochają i wspierają… nawet jeśli czasem jest trudno.
Zosia spojrzała na mnie uważnie.
— A ty… ty jeszcze kochasz mamę?
Zabrakło mi słów. Przez chwilę milczałem.
— Kocham was najbardziej na świecie — odpowiedziałem w końcu.
Minęły miesiące. Nauczyliśmy się żyć we troje. Były dni lepsze i gorsze. Czasem Marta dzwoniła do dzieci — rozmowy były krótkie i niezręczne. Nigdy nie zapytała mnie jak sobie radzę.
Pewnego dnia spotkałem ją przypadkiem pod szkołą Zosi. Stała oparta o samochód w drogim płaszczu, rozmawiała przez telefon.
— Michał… — powiedziała cicho, gdy mnie zobaczyła.
— Czego chcesz? — zapytałem chłodno.
— Chciałam tylko… zobaczyć dzieci.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. W jej oczach zobaczyłem cień żalu — albo może tylko mi się wydawało?
— One cię potrzebują — powiedziałem w końcu.
— A ty? — zapytała niespodziewanie.
Nie odpowiedziałem. Odwróciłem się i poszedłem po dzieci.
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co straciłem — i o tym co jeszcze mogę zbudować dla siebie i moich dzieci.
Czasem zastanawiam się: czy można być naprawdę szczęśliwym po takim rozstaniu? Czy samotny ojciec może dać dzieciom wszystko czego potrzebują? Może to pytania bez odpowiedzi… Ale wiem jedno: każdego dnia staram się być dla nich najlepszym tatą jakiego potrafię sobie wyobrazić.