Czwarte dziecko: Gdy miłość nie wystarcza na wszystko. Moja walka o rodzinę i siebie

– Nie wierzę, Marta. Po prostu nie wierzę… – Piotr odwrócił się ode mnie, jakby bał się, że zaraz wybuchnę płaczem. W kuchni pachniało kawą, a za oknem padał deszcz, który rytmicznie stukał o parapet. W dłoniach ściskałam test ciążowy, który jeszcze rano wydawał mi się nierealnym żartem losu.

– Piotrze, ja… – zaczęłam cicho, ale głos mi zadrżał. – To się już stało. Musimy to razem przemyśleć.

– Przemyśleć? Marta, mamy trójkę dzieci! Michaś ledwo skończył osiem miesięcy! Jak ty to sobie wyobrażasz? – jego głos był ostry jak nóż. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie chciałam ich pokazać. Nie teraz.

Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nasze życie już teraz było pełne chaosu – poranne pobudki, przedszkole, pieluchy, praca na zmiany. Piotr wracał zmęczony, ja byłam wiecznie niewyspana. Czwarta ciąża? To brzmiało jak wyrok.

Przez kolejne dni chodziliśmy wokół siebie jak obcy ludzie. Piotr milczał, unikał mojego wzroku. Ja próbowałam funkcjonować normalnie – robiłam śniadania, odprowadzałam dzieci do przedszkola, tuliłam Michaśka do snu. Ale w środku czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił pustkę.

Wieczorem usiadłam przy stole i napisałam do mojej siostry:

„Kasia, jestem w ciąży. Czwarty raz. Piotr jest wściekły. Boję się.”

Odpisała niemal od razu:

„Marta, dasz radę. Ale musicie pogadać. Nie możesz być z tym sama.”

Ale jak rozmawiać, gdy każde słowo rani bardziej niż milczenie?

Następnego dnia Piotr wrócił wcześniej z pracy. Dzieci bawiły się w pokoju obok, a ja stałam przy kuchence, mieszając zupę.

– Marta… – zaczął cicho. – Przepraszam za wczoraj.

Odwróciłam się powoli. W jego oczach widziałam zmęczenie i strach.

– Nie wiem, czy damy radę – powiedział szczerze. – Boję się o naszą przyszłość. O ciebie. O dzieci.

– Ja też się boję – wyszeptałam. – Ale to nasze dziecko. Nie mogę… nie chcę inaczej.

Usiadł przy stole i schował twarz w dłoniach.

– Marta, ja cię kocham. Ale czuję się bezsilny. Kredyt na mieszkanie, rachunki… Ja już nie wiem, czy jestem dobrym ojcem.

Podeszłam do niego i położyłam mu dłoń na ramieniu.

– Jesteś dobrym ojcem. Najlepszym, jakiego mogłyby mieć nasze dzieci.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, słuchając śmiechu dzieci zza ściany.

Następne tygodnie były jak życie na bombie zegarowej. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub łzami. Moja mama zadzwoniła pewnego wieczoru:

– Marto, słyszałam od Kasi…

– Mamo, proszę…

– Dziecko, wiem, że jest ciężko. Ale nie możesz się poddać. My też mieliśmy ciężko z trójką was na 40 metrach kwadratowych.

– Ale ty miałaś tatę…

– I też bywało różnie – westchnęła mama. – Najważniejsze to być razem.

Ale co jeśli razem oznacza tylko wspólne cierpienie?

Zaczęłam mieć koszmary – śniło mi się, że zostaję sama z czwórką dzieci w pustym mieszkaniu. Budziłam się zlana potem i patrzyłam na śpiącego Piotra z lękiem: czy on naprawdę zostanie?

Pewnego dnia Piotr wrócił późno niż zwykle. Był blady i spięty.

– Musimy pogadać – powiedział bez ogródek.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

– Marta… ja chyba potrzebuję pomocy – powiedział cicho. – Nie radzę sobie z tym wszystkim. Może powinniśmy pójść do psychologa?

Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Zawsze był twardy, zamknięty w sobie.

– Chcesz? Naprawdę?

– Tak… Boję się o naszą rodzinę bardziej niż kiedykolwiek.

Zgodziłam się bez wahania. Pierwsza wizyta była trudna – siedzieliśmy sztywno na kanapie naprzeciw pani psycholog i milczeliśmy przez większość spotkania. Ale potem zaczęliśmy mówić: o strachu przed biedą, o zmęczeniu, o poczuciu winy i bezsilności.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać także w domu – nie tylko o dzieciach i rachunkach, ale o nas samych. O tym, czego nam brakuje i czego się boimy.

Były dni lepsze i gorsze. Czasem Piotr wracał z pracy i rzucał torbą o podłogę:

– Znowu szef mnie opieprzył! Po co nam kolejne dziecko?!

A ja płakałam w łazience, żeby dzieci nie widziały.

Ale były też chwile nadziei: kiedy Michaś pierwszy raz powiedział „mama”, kiedy starsza córka przyniosła laurkę „dla najlepszej mamy na świecie”, kiedy Piotr przytulił mnie bez słowa po ciężkim dniu.

Ciąża była trudna – mdłości, zmęczenie, bóle pleców. Ale najtrudniejsze było poczucie winy: czy robię dobrze? Czy nie krzywdzę starszych dzieci? Czy Piotr mnie jeszcze kocha?

W końcu nadszedł dzień porodu. Piotr był przy mnie przez cały czas – trzymał mnie za rękę i szeptał: „Dasz radę”. Kiedy nasza córeczka przyszła na świat, oboje płakaliśmy ze wzruszenia i ulgi.

Dziś patrzę na nasze cztery dzieci i wiem jedno: miłość to za mało, by przetrwać wszystko. Potrzeba jeszcze odwagi, rozmowy i wsparcia – nawet jeśli czasem wydaje się to niemożliwe.

Czy można być szczęśliwym mimo strachu? Czy rodzina to zawsze siła – czy czasem także ciężar? Co wy byście zrobili na moim miejscu?