„Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić!” – historia o zdradzie, rodzinie i walce o własny dom
– Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić! – głos pani Wandy, mojej teściowej, odbił się echem w ciasnej kuchni pachnącej jeszcze świeżo zaparzoną kawą. Stałam przy zlewie, ścierając mokre ręce o fartuch, i przez chwilę nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Piotr, mój mąż, siedział przy stole z opuszczoną głową, bawiąc się łyżeczką.
– Słyszałaś mnie, Aniu? – powtórzyła teściowa, patrząc na mnie surowym wzrokiem. – To nie jest już miejsce dla was. Potrzebuję spokoju.
W mojej głowie rozbrzmiewało tylko jedno pytanie: dlaczego? Przecież byliśmy rodziną. Przez ostatnie dwa lata mieszkaliśmy u niej, odkąd Piotr stracił pracę w fabryce mebli w Radomiu, a ja po urlopie macierzyńskim nie mogłam znaleźć niczego poza dorywczymi sprzątaniami. Pomagałam w domu, gotowałam obiady, opiekowałam się jej kotem, kiedy wyjeżdżała do sanatorium. Byłam pewna, że jesteśmy dla siebie wsparciem.
– Mamo… – Piotr odezwał się cicho, ale Wanda tylko machnęła ręką.
– Nie zaczynaj. Już postanowiłam. Chcę mieć wreszcie trochę ciszy i porządku. Mam swoje lata. A wy… musicie się w końcu usamodzielnić.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Wyszłam z kuchni zanim zdążyły popłynąć po policzkach. W pokoju dziecięcym nasza trzyletnia Zosia układała klocki na podłodze. Usiadłam obok niej i przytuliłam ją mocno do siebie.
Wieczorem próbowałam rozmawiać z Piotrem.
– Musimy coś zrobić – powiedziałam drżącym głosem. – Przecież nie mamy dokąd pójść.
Piotr wzruszył ramionami.
– Może mama ma rację? Może czas się ogarnąć… Może powinniśmy byli wcześniej coś wymyślić.
Zabolało mnie to bardziej niż słowa Wandy. Przez tyle miesięcy walczyliśmy razem z codziennością – z brakiem pieniędzy, z upokorzeniem szukania pracy poniżej kwalifikacji, z wiecznym poczuciem bycia „na doczepkę”. Ale zawsze wierzyłam, że jesteśmy drużyną. Teraz czułam się sama jak nigdy dotąd.
Kolejne dni były pasmem cichych dni i ukradkowych spojrzeń. Wanda chodziła po domu jak królowa we własnym królestwie, a ja czułam się jak intruz. Zosia zaczęła pytać: „Mamo, czemu babcia jest smutna?” albo „Czy pojedziemy do innego domku?”.
Szukałam pracy wszędzie – w sklepach, na kasie w Biedronce, nawet jako pomoc kuchenna w barze mlecznym na osiedlu. Piotr podjął dorywcze zlecenia przy remontach, ale to były grosze. Wynajem kawalerki w Radomiu kosztował więcej niż nasze miesięczne dochody razem wzięte.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Wandy przez telefon:
– Tak, Haniu… Oni jeszcze tu są. Ale już niedługo. Nie mogę tak żyć, ciągle ktoś mi się kręci po domu… Tak, wiem, to rodzina, ale ile można? Każdy musi kiedyś dorosnąć.
Poczułam się jak śmieć wyrzucany na bruk. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: co zrobiłam źle? Czy byłam za mało wdzięczna? Czy powinnam była bardziej się starać?
Następnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do Wandy.
– Pani Wando… – zaczęłam nieśmiało. – Czy naprawdę musimy odejść? Przecież staram się jak mogę… Zosia jest jeszcze mała…
Teściowa spojrzała na mnie chłodno.
– Aniu, ja już swoje zrobiłam. Pomogłam wam tyle czasu. Teraz chcę żyć dla siebie. Ty też masz matkę, może ona wam pomoże?
Moja mama mieszkała w małym mieszkaniu w bloku na drugim końcu miasta i ledwo wiązała koniec z końcem z emerytury. Nie chciałam jej dokładać kolejnych problemów.
Ostatnie dni przed wyprowadzką były jak koszmar na jawie. Pakowaliśmy rzeczy do kartonów po bananach z Biedronki. Zosia płakała, bo nie rozumiała dlaczego musi zostawić swój pokój i zabawki.
W dzień wyprowadzki Wanda nawet nie wyszła z pokoju pożegnać się z wnuczką.
Znaleźliśmy pokój do wynajęcia u starszej pani na obrzeżach miasta. Było ciasno i zimno, ale przynajmniej nikt nie patrzył na nas z wyrzutem.
Piotr zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Coraz częściej wychodził „załatwiać sprawy”, wracał późno i milczał całymi godzinami. Ja szukałam pracy i próbowałam być silna dla Zosi.
Czasem zastanawiałam się: czy rodzina to tylko więzy krwi? Gdzie kończy się pomoc, a zaczyna wykorzystywanie? Czy powinniśmy byli wcześniej postawić na swoim i nie liczyć na nikogo?
Dziś wiem jedno: nie chcę już nigdy być zależna od nikogo poza sobą samą. Ale czy to oznacza samotność? Czy można być rodziną bez domu?
Może ktoś z was miał podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z takim bólem i rozczarowaniem? Czy wybaczyliście swoim bliskim?